Ale rządowi pozostaje jeszcze jeden, być może najważniejszy, argument. Wejście do strefy euro. Aby uczynić to w 2012 r., nie możemy sobie pozwolić na zwiększenie deficytu o wysokość przekraczającą 3 proc. PKB. Absurdalność upierania się przy tej dacie widać dziś czarno na białym. Ciekawe, jak i za co minister Rostowski zamierza utrzymać kurs złotego w wężu walutowym ERM2 przy takich jak obecne wahaniach złotego.
Takie próby z pewnością skończyłyby się regularną recesją w Polsce. I to tylko po to, żeby ponieść wszystkie koszty wejścia do strefy euro w najgorszym możliwym okresie kryzysu, a przyjąć wspólną walutę najpewniej wtedy, gdy kryzys się skończy i stabilność złotego nie będzie miała tak wielkiego znaczenia dla gospodarki. Rząd powinien ustąpić z uporczywego i szkodliwego dla gospodarki żyłowania deficytu kosztem wzrostu gospodarczego i przesunąć datę wejścia do eurolandu o rok (tym bardziej że w tym czasie nie posunął się ani o krok w celu zbudowania ponadpartyjnego konsensusu, który jest warunkiem koniecznym zmiany konstytucji i podjęcia decyzji o rezygnacji z polskiej waluty). To po prostu się nam bardziej opłaca.
[srodtytul]Pech Platformy[/srodtytul]
Rząd podjął takie, a nie inne, decyzje między innymi po to, żeby zatrzymać spadek wartości złotego. Skończyło się na jeszcze większej przecenie. Piątkowski i Tomkiewicz pisali, że „albo kurs złotego ma niewiele wspólnego z polską polityką gospodarczą, bo jest on tylko przedmiotem globalnej gry spekulacyjnej, albo inwestorzy zagraniczni bardziej martwią się o tegoroczny wzrost gospodarczy niż budżetowy deficyt”. Znany analityk giełdowy Piotr Kuczyński zauważa zaś, że „dobrze zachowują się przede wszystkim waluty lub indeksy tych krajów, w których rządy pompują pieniądze w gospodarkę. Chodzi mi przede wszystkim o dolara i indeksy giełdowe w Chinach”. Program cięć, zamiast pomóc, na razie zaszkodził więc polskiej walucie.
Wobec najnowszych doniesień o dramatycznym upadku polskiej waluty zapytać wypada ministra Rostowskiego o jeszcze jedno. Obecna ucieczka od polskiej waluty wynika z obawy inwestorów, że polskie przedsiębiorstwa i rząd mogą nie znaleźć środków za granicą na zrefinansowanie swoich długów. Prawdziwy dramat polega na tym, że to nieprawda, bo polski rząd w 2009 roku potrzebuje tylko 3 mld euro do zrefinansowania swojego długu, a większość długów polskich przedsiębiorstw to długi spółek córek zachodnich banków, które z pewnością nie dopuszczą do ich bankructwa.
Dlaczego zatem rząd zwołuje konferencje prasowe i zamiast uspokoić inwestorów, naświetlając faktycznie dobrą sytuację banków i państwa, zabiera się do sprawy od – mówiąc oględnie – odwrotnej strony, zapowiadając interwencje, jeśli euro kosztować będzie 5 złotych? I dlaczego rząd nie zrobił dotąd nic, żeby w Japonii, Chinach, Arabii Saudyjskiej, czyli tam, gdzie można, znaleźć potrzebne (niewielkie przecież) kredyty?
Co zrobił minister Rostowski od czasu, gdy broniąc się przed zwiększeniem deficytu, sam wskazywał na potencjalne trudności ze sfinansowaniem powiększonych potrzeb pożyczkowych państwa za granicą? Czy zajął się tym Donald Tusk w Davos? W końcu wypada zapytać także, czy Ministerstwo Finansów i premier prowadzą jakieś rozmowy z Komisją Europejska i Europejskim Bankiem Centralnym, żeby zabezpieczyć się przed kryzysem walutowym? Niestety, Donald Tusk wolał zajmować się długiem Andrzeja Czumy zamiast długiem państwa.
Czy kryzys może zaszkodzić popularnemu w społeczeństwie rządowi? No jasne. Rok po objęciu władzy Platforma Obywatelska ma pecha. Wszystko szło jak po maśle. Świetny wynik wyborczy, spokojna koalicja z nauczonym pokory PSL, rekordowe i stabilne poparcie w sondażach, przychylność mediów, samobójcze zachowanie obu opozycyjnych partii, żyć nie umierać. I nagle ten kryzys.
A czy kryzys może pomóc popularnemu w społeczeństwie rządowi? Otóż może. Łatwo zrozumieć, dlaczego kryzys może pomóc niepopularnemu rządowi – jest bowiem doskonałą okazją, żeby się spektakularnie wykazać umiejętnościami radzenia sobie w trudnych sytuacjach i zasłużenie zyskać sympatię obywateli. Wydawałoby się w takim razie, że popularnemu premierowi kryzys może tylko zaszkodzić. Wcale nie. A jak to możliwe?
Wydaje się, że właśnie na to liczyli Donald Tusk i Jacek Rostowski. Rząd od początku swojej kadencji, jeszcze zanim zaczęto mówić o jakimkolwiek kryzysie na świecie, wykazywał się największą chyba na świecie awersją do ryzyka. Kierował się mottem: „Kto nie gra, nie przegrywa”. Pamiętajmy też, że minister finansów jest w pierwszej kolejności urzędnikiem i rozliczany jest za wykonanie budżetu (może być nawet pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu), a nie za taki czy inny wzrost gospodarczy albo skalę bezrobocia.
Rząd woli więc nic nie robić poza automatycznym dostosowywaniem budżetu do spadających przychodów. A skutki takiej polityki zaniechań ma nadzieję zrzucić na kryzys, który przyszedł przecież z zewnątrz. To rzadka okazja, żeby socjaldemokrata dedykował neoliberalnemu rządowi motto głównego ekonomisty MFW: „W kryzysie należy robić raczej za dużo niż za mało”.
[i]Autor jest redaktorem „Krytyki Politycznej”, absolwentem Międzywydziałowych Interdyscyplinarnych Studiów Humanistycznych (socjologia, ekonomia, filozofia) na Uniwersytecie Warszawskim[/i]