Polska droga do recesji

Zamiast wydawać pieniądze na pobudzenie koniunktury, Donald Tusk i Jacek Rostowski zachowali się tak, jakby prowadzili gospodarstwo domowe, a nie państwo, i postanowili ograniczyć wydatki – pisze redaktor „Krytyki Politycznej”

Publikacja: 19.02.2009 01:12

Polska droga do recesji

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Polska stanęła u bram kryzysu walutowego. Dociera do nas trzecia fala globalnej depresji. Najpierw pojawiły się kłopoty z płynnością finansową spowodowane przeciągającą się wstrzemięźliwością kredytową banków, następnie spadek dochodów budżetowych, eksportu, konsumpcji i inwestycji. A obecnie na łeb na szyję leci polska waluta. Tymczasem polski rząd za każdym razem spóźnia się z podejmowaniem decyzji, a Ministerstwo Finansów pozostaje najczęściej nieme.

[srodtytul]Tajemnicze kalkulacje rządowe[/srodtytul]

Coraz więcej wiadomo na temat sposobów radzenia sobie z kryzysem, które wybrał świat. Po wielu interwencjach, jakie miały zmobilizować banki do udzielania kredytów przedsiębiorstwom, państwa dotknięte kryzysem zaczęły planować zwiększenie inwestycji publicznych, aby podtrzymać globalny popyt i powstrzymać wzrost bezrobocia.

Amerykanie właśnie przyjęli prawie bilionowy pakiet wydatków publicznych, Niemcy przygotowali kolejny plan ratunkowy w wysokości 50 mld euro, co powinno poprawić humor polskim eksporterom. Przedwczoraj także czeski rząd postanowił podnieść deficyt budżetowy i przekroczyć kryterium z Maastricht, decydując się na zwiększenie wydatków publicznych i obniżki podatkowe aż o 1,9 proc. ich PKB.

Na tym tle wyraźnie odróżnia się Polska. Najpierw rząd długo zwlekał z podjęciem działań, a nawet choćby z dostrzeżeniem zagrożeń. Jeszcze w grudniu przyjęto autopoprawkę do budżetu zakładającą lekko tylko zmienione założenia dotyczące wzrostu PKB i ograniczono wydatki zaledwie o 1,7 mld. 9 stycznia minister Rostowski stanowczo zapewniał, że wszystko jest w porządku, żeby kilka tygodni później ogłosić radykalne ograniczenie wydatków.

[wyimek]Niestety, Donald Tusk woli zajmować się długiem Andrzeja Czumy zamiast długiem państwa[/wyimek]

Ponadto rząd nigdy nie ujawnił kalkulacji, na której oparł swoją decyzję. Jakby cały świat nie robił niczego innego, tylko dokładnie to, co Donald Tusk i Jacek Rostowski. Spróbujmy więc skalkulować skutki polityki rządu. Obcięto ministerstwom ok.

10 mld złotych, i drugie tyle z inwestycji na drogi, przesuwając je do Krajowego Funduszu Drogowego, gdzie powstał deficyt.

Zgodnie z efektem mnożnikowym (który określa, o jaką część się zwiększy lub zmaleje wzrost gospodarczy w wyniku podniesienia lub obniżenia wydatków państwa) dla tego typu cięć konsekwencją będzie ograniczenie wzrostu gospodarczego z prognozowanych przez ministra finansów 1,7 proc. najprawdopodobniej do zera, a także wzrost bezrobocia do ponad 12 proc. w tym roku i jeszcze większej skali w przyszłym (ograniczamy inwestycje, ograniczamy więc zatrudnienie).

Stosowaną powszechnie w innych krajach alternatywą było zwiększenie deficytu co najmniej o sumę potrzebną na zbilansowanie budżetu bez konieczności cięć, czyli u nas byłoby to ok. 1,5 proc. PKB. Przeciwko takiemu rozwiązaniu podawano następujące argumenty: (1) nie mamy prawa obciążać następnych pokoleń, powiększając dług publiczny, (2) polska gospodarka straci wiarygodność, co spowoduje paniczną reakcję zagranicznych inwestorów i rynków finansowych, (3) zbyt wysoką cenę przyjdzie zapłacić Polsce za sfinansowanie zwiększonych potrzeb pożyczkowych państwa, (4) nie znajdziemy kupców na polskie obligacje, (5) inwestycje rządowe wypchną inwestycje prywatne i zwiększenie deficytu nic nie da, (6) nie dotrzymamy kryteriów z Maastricht (deficyt nie większy niż 3 proc. PKB) i nie wejdziemy do strefy euro w 2012 roku.

Przede wszystkim wszędzie, gdzie podwyższono deficyt budżetowy, kalkulowano, że pozytywny efekt mnożnikowy przewyższy koszty wynikające z większego długu i droższej jego obsługi. Należy zapytać ministra finansów, na jakiej podstawie uznał, że w polskiej gospodarce będzie inaczej.

Tymczasem rząd demagogicznie wmawiał ludziom, że zwiększenie deficytu w tym roku po prostu obciąża następne pokolenia, udawał, że nie chodzi o to, żeby wydając dziś pieniądze na pobudzenie koniunktury, móc przecież także sfinansować dzięki niej większy dług.

[srodtytul]Dróg nie będzie[/srodtytul]

Tusk i Rostowski zachowali się, jakby prowadzili gospodarstwo domowe, a nie państwo, i postanowili jedynie ograniczyć wydatki. „Gdy ojciec rodziny traci pracę, nie powinien jeszcze przepijać oszczędności” – celował w odruchowe intuicje Polaków premier. A potakujący rządowi ekonomiści i publicyści przymknęli na chwilę oko na różnicę między mikroekonomią a makroekonomią i pochwalili rząd za zdecydowaną postawę.

Tymczasem główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego Olivier Blanchard przypomina o tej różnicy (komentując formułę, według której postępują dziś inwestorzy: „Better safe than sorry”, czyli „lepiej postępować bezpiecznie, niż później żałować”): „Podczas gdy słowa te mają sens dla indywidualnych inwestorów, z makroekonomicznego punktu widzenia grożą katastrofą”.

Blanchard mówi dalej wprost: „Po stronie konsumpcji należy robić wszystko, co pomoże uniknąć depresji, od bodźców fiskalnych po wszelkie niekonwencjonalne działania w polityce monetarnej. (...) Opóźnienia we wdrażaniu pakietów finansowych już kosztowały nas wiele. Dlatego należy podnosić wydatki publiczne na infrastrukturę, co zresztą stanowi centralny komponent programu prezydenta Obamy. I coraz więcej państw decyduje się na podobną politykę”.

Ponadto uznano, że zwiększenie potrzeb pożyczkowych państwa podważy istotnie naszą wiarygodność. W tym roku potrzebujemy 155 mld złotych na opłacenie deficytu, dotacji do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych oraz zrefinansowanie dotychczasowego długu. Czy zwiększenie tej sumy o 20 mld, czyli o kilkanaście procent, rzeczywiście grozi nam utratą wiarygodności?

Tym bardziej że rynki finansowe, obserwując polską gospodarkę, uwzględniają działanie automatycznych stabilizatorów, czyli mają świadomość, że przy spadającej koniunkturze mniejsze są przychody z budżetu (gdy rośnie bezrobocie wpływa mniej pieniędzy z podatków), a większe wydatki (np. na zasiłki), zatem deficyt rośnie w sposób naturalny.

W Unii Europejskiej ma w tym roku wynieść średnio 4,4 proc. PKB, a zatem zbliżenie się w Polsce do tej wysokości nie będzie dla nikogo szokiem. Szczególnie, gdyby rząd, zwiększając deficyt, przedstawił jednocześnie czytelny plan powrotu niskiego deficytu w kolejnych latach.

Warto zauważyć, że do wyjątkowo wysokiej przeceny złotego doszło 3 lutego, czyli właśnie wtedy, kiedy rząd ogłosił swoje cięcia. Kolejne pytanie do ministra Rostowskiego brzmi więc: czy wiarygodności nie straciliśmy właśnie poprzez politykę cięć i zaniechanie rozsądniejszej polityki pobudzenia koniunktury i zwiększenia deficytu? Czy rząd nie sądzi, iż rynki finansowe dobrze wiedzą, że i tak wyprodukujemy deficyt, ale „na dziko”, a zatem znacznie droższy w obsłudze, i dlatego właśnie spada nasza wiarygodność?

Przecież instytucje państwowe, żeby nie ograniczyć dostarczania elementarnych usług, takich jak bezpieczeństwo (policja) albo zdrowie (szpitale), będą zmuszane się zadłużać, ale w bankach, albo spłacać karne odsetki, podczas gdy państwo pożyczyłoby te pieniądze najtaniej (bo ma zawsze najwyższy rating na rynku).

Około połowy z zapowiedzianych cięć ma charakter realny, a połowa statystyczny. Choć nie do końca. Minister Rostowski zapowiedział, że deficyt w Krajowym Funduszu Drogowym pokryje z pożyczek od Banku Gospodarstwa Krajowego. W tym celu zapewne BGK wypuści obligacje, a rząd obejmie je gwarancjami, żeby sprzedać je najkorzystniej.

Ponieważ przy spełnieniu kryteriów z Maastricht liczy się nie tyle deficyt budżetowy, ile deficyt całego sektora finansów publicznych (a więc łącznie z deficytami jednostek pozabudżetowych), nie wiadomo, czy rządowi uda się „ukryć” te 10 mld, wypuszczając za pośrednictwem BGK obligacje. Najpewniej jednak skończy się tak, że KFD pieniędzy z pożyczek nie dostanie i dróg nie zbuduje.

[srodtytul]Przesunąć wstąpienie do strefy euro[/srodtytul]

Cała ta okrężna droga sugeruje, że Tusk i Rostowski zdają sobie sprawę z niechybnej konieczności podniesienia deficytu, ale chcą uniknąć rażąco dużej podwyżki. Efekt jest taki, że zamiast zyskiwać na wiarygodności przed rynkami finansowymi, tracą ją. I to jest zapewne jeden z powodów, dla których drastycznie słabnie polska waluta. Najpierw mamiono wszystkich przewartościowanymi wskaźnikami budżetu, następnie zaś podjęto takie decyzje o oszczędnościach, które wywołały wrażenie, że wprowadzając cięcia, rząd nieświadomie sprzyja kryzysowi albo próbuje nieudolnie oszukać otoczenie.

Trzeci argument przeciwko zwiększeniu deficytu dotyczy wysokiej ceny, po której rząd musiałby pożyczać na zewnątrz kapitał. Ekonomiści Marcin Piątkowski i Jacek Tomkiewicz zauważają, że mimo ujawnienia przez rząd kłopotów budżetowych rentowność polskich papierów skarbowych spadła w stosunku do zeszłego roku. I konkludują: „Albo rynek finansowy już w zeszłym roku zdyskontował pogorszenie się stanu finansów publicznych, albo zachowanie inwestorów należy raczej tłumaczyć światowym kryzysem finansowym, którego skutkiem jest m.in. znaczna awersja do tzw. rynków wschodzących. Wobec takich okoliczności trudno uwierzyć, że kontrolowane zwiększenie deficytu budżetu centralnego radykalnie zmieni postrzeganie polskiego długu na rynku finansowym” („WSJ”, 10.02.09).

Zauważają także, że z podobną sytuacją mamy do czynienia na rynkach zagranicznych, i to, że nawet gdyby wzrosła marża polskiego długu, to z powodu malejących stóp EBC całkowity koszt finansowania za granicą wcale nie musiałby być wyższy. A obserwowany drastyczny spadek kursu złotego powoduje, że na emisji długu zagranicznego można by nawet w przyszłości zarobić, kiedy złoty znów będzie silny.

Na taki argument rząd mógłby odpowiedzieć, że nie znajdziemy kupców na nasze papiery dłużne. Ale jeśli przyjrzeć się sytuacji banków, które wstrzymały akcje kredytowe dla przedsiębiorstw i równocześnie pozyskały dużą ilość depozytów ze wzrostu indywidualnych oszczędności, jest jasne, że pozostaje im lokowanie kapitału w papierach skarbowych państwa. I faktycznie, na ostatnim lutowym przetargu popyt na bony skarbowe prawie trzykrotnie przewyższał podaż, a oprocentowanie spadło z 5,8 proc. w grudniu do 4,8 proc. teraz. Koszt naszego długu będzie spadał wraz z coraz niższymi stopami procentowymi.

Na ten argument rząd zazwyczaj odpowiada, że takie działanie odbije się na szansach polskich przedsiębiorstw w pozyskiwaniu kredytów, bo zadziała „efekt wypychania” z banków akcji kredytowych przez obligacje państwowe. Ale ten argument nie działa w warunkach recesji, zgodnie z teorią: „Stopa procentowa może wcale nie wzrosnąć lub wzrosnąć nieznacznie, dzięki czemu nie wystąpi negatywne oddziaływanie na inwestycje” (Joseph Stiglitz, Ekonomia sektora publicznego).

Wskazuje się także na argument, że ograniczenie inwestycji publicznych powodujące spadek wzrostu gospodarczego podwójnie źle odbija się na gospodarce, bo coraz częściej inwestycje publiczne są komplementarne wobec inwestycji prywatnych, tzn. podnoszą ich produktywność, co sprawia, że inwestycje prywatne są większe przy dowolnym poziomie stopy procentowej. Jest tak przede wszystkim przy inwestycjach w edukację, naukę i rozwój badań.

W tym przypadku działa „efekt wpychania”. Na przykład lepiej wykształceni pracownicy zwiększają atrakcyjność inwestowania w danym kraju albo finansowane przez państwo badania są źródłem wynalazków, udogodnień i pomysłów, które dają podstawę zyskownym innowacjom dokonywanym przez sektor prywatny. Przy tej okazji należy przypomnieć, że rząd obciął Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego 900 mln złotych, czyli ponad 10 proc. budżetu.

Wspominany już Blanchard wskazuje na jeszcze jeden argument za interwencją państwa. „Programy wydatków publicznych dodatkowo przekonają konsumentów i przedsiębiorców, że kryzys się odsuwa. Zmobilizują ich, żeby nie czekali dalej, ale znów zaczęli wydawać”. Czy minister Rostowski zamierza oskarżyć głównego ekonomistę MFW o sojusz z PiS, a redaktorzy Witold Gadomski i Tomasz Wróblewski o kryptosocjalizm?

Ale rządowi pozostaje jeszcze jeden, być może najważniejszy, argument. Wejście do strefy euro. Aby uczynić to w 2012 r., nie możemy sobie pozwolić na zwiększenie deficytu o wysokość przekraczającą 3 proc. PKB. Absurdalność upierania się przy tej dacie widać dziś czarno na białym. Ciekawe, jak i za co minister Rostowski zamierza utrzymać kurs złotego w wężu walutowym ERM2 przy takich jak obecne wahaniach złotego.

Takie próby z pewnością skończyłyby się regularną recesją w Polsce. I to tylko po to, żeby ponieść wszystkie koszty wejścia do strefy euro w najgorszym możliwym okresie kryzysu, a przyjąć wspólną walutę najpewniej wtedy, gdy kryzys się skończy i stabilność złotego nie będzie miała tak wielkiego znaczenia dla gospodarki. Rząd powinien ustąpić z uporczywego i szkodliwego dla gospodarki żyłowania deficytu kosztem wzrostu gospodarczego i przesunąć datę wejścia do eurolandu o rok (tym bardziej że w tym czasie nie posunął się ani o krok w celu zbudowania ponadpartyjnego konsensusu, który jest warunkiem koniecznym zmiany konstytucji i podjęcia decyzji o rezygnacji z polskiej waluty). To po prostu się nam bardziej opłaca.

[srodtytul]Pech Platformy[/srodtytul]

Rząd podjął takie, a nie inne, decyzje między innymi po to, żeby zatrzymać spadek wartości złotego. Skończyło się na jeszcze większej przecenie. Piątkowski i Tomkiewicz pisali, że „albo kurs złotego ma niewiele wspólnego z polską polityką gospodarczą, bo jest on tylko przedmiotem globalnej gry spekulacyjnej, albo inwestorzy zagraniczni bardziej martwią się o tegoroczny wzrost gospodarczy niż budżetowy deficyt”. Znany analityk giełdowy Piotr Kuczyński zauważa zaś, że „dobrze zachowują się przede wszystkim waluty lub indeksy tych krajów, w których rządy pompują pieniądze w gospodarkę. Chodzi mi przede wszystkim o dolara i indeksy giełdowe w Chinach”. Program cięć, zamiast pomóc, na razie zaszkodził więc polskiej walucie.

Wobec najnowszych doniesień o dramatycznym upadku polskiej waluty zapytać wypada ministra Rostowskiego o jeszcze jedno. Obecna ucieczka od polskiej waluty wynika z obawy inwestorów, że polskie przedsiębiorstwa i rząd mogą nie znaleźć środków za granicą na zrefinansowanie swoich długów. Prawdziwy dramat polega na tym, że to nieprawda, bo polski rząd w 2009 roku potrzebuje tylko 3 mld euro do zrefinansowania swojego długu, a większość długów polskich przedsiębiorstw to długi spółek córek zachodnich banków, które z pewnością nie dopuszczą do ich bankructwa.

Dlaczego zatem rząd zwołuje konferencje prasowe i zamiast uspokoić inwestorów, naświetlając faktycznie dobrą sytuację banków i państwa, zabiera się do sprawy od – mówiąc oględnie – odwrotnej strony, zapowiadając interwencje, jeśli euro kosztować będzie 5 złotych? I dlaczego rząd nie zrobił dotąd nic, żeby w Japonii, Chinach, Arabii Saudyjskiej, czyli tam, gdzie można, znaleźć potrzebne (niewielkie przecież) kredyty?

Co zrobił minister Rostowski od czasu, gdy broniąc się przed zwiększeniem deficytu, sam wskazywał na potencjalne trudności ze sfinansowaniem powiększonych potrzeb pożyczkowych państwa za granicą? Czy zajął się tym Donald Tusk w Davos? W końcu wypada zapytać także, czy Ministerstwo Finansów i premier prowadzą jakieś rozmowy z Komisją Europejska i Europejskim Bankiem Centralnym, żeby zabezpieczyć się przed kryzysem walutowym? Niestety, Donald Tusk wolał zajmować się długiem Andrzeja Czumy zamiast długiem państwa.

Czy kryzys może zaszkodzić popularnemu w społeczeństwie rządowi? No jasne. Rok po objęciu władzy Platforma Obywatelska ma pecha. Wszystko szło jak po maśle. Świetny wynik wyborczy, spokojna koalicja z nauczonym pokory PSL, rekordowe i stabilne poparcie w sondażach, przychylność mediów, samobójcze zachowanie obu opozycyjnych partii, żyć nie umierać. I nagle ten kryzys.

A czy kryzys może pomóc popularnemu w społeczeństwie rządowi? Otóż może. Łatwo zrozumieć, dlaczego kryzys może pomóc niepopularnemu rządowi – jest bowiem doskonałą okazją, żeby się spektakularnie wykazać umiejętnościami radzenia sobie w trudnych sytuacjach i zasłużenie zyskać sympatię obywateli. Wydawałoby się w takim razie, że popularnemu premierowi kryzys może tylko zaszkodzić. Wcale nie. A jak to możliwe?

Wydaje się, że właśnie na to liczyli Donald Tusk i Jacek Rostowski. Rząd od początku swojej kadencji, jeszcze zanim zaczęto mówić o jakimkolwiek kryzysie na świecie, wykazywał się największą chyba na świecie awersją do ryzyka. Kierował się mottem: „Kto nie gra, nie przegrywa”. Pamiętajmy też, że minister finansów jest w pierwszej kolejności urzędnikiem i rozliczany jest za wykonanie budżetu (może być nawet pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu), a nie za taki czy inny wzrost gospodarczy albo skalę bezrobocia.

Rząd woli więc nic nie robić poza automatycznym dostosowywaniem budżetu do spadających przychodów. A skutki takiej polityki zaniechań ma nadzieję zrzucić na kryzys, który przyszedł przecież z zewnątrz. To rzadka okazja, żeby socjaldemokrata dedykował neoliberalnemu rządowi motto głównego ekonomisty MFW: „W kryzysie należy robić raczej za dużo niż za mało”.

[i]Autor jest redaktorem „Krytyki Politycznej”, absolwentem Międzywydziałowych Interdyscyplinarnych Studiów Humanistycznych (socjologia, ekonomia, filozofia) na Uniwersytecie Warszawskim[/i]

Polska stanęła u bram kryzysu walutowego. Dociera do nas trzecia fala globalnej depresji. Najpierw pojawiły się kłopoty z płynnością finansową spowodowane przeciągającą się wstrzemięźliwością kredytową banków, następnie spadek dochodów budżetowych, eksportu, konsumpcji i inwestycji. A obecnie na łeb na szyję leci polska waluta. Tymczasem polski rząd za każdym razem spóźnia się z podejmowaniem decyzji, a Ministerstwo Finansów pozostaje najczęściej nieme.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?