W czasie pobytu prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie dziennikarze „Faktów” z prawdziwą dumą, niemal z triumfem, relacjonowali szczegółowo, jak wspaniale zabezpieczona była ta wizyta — niemal tak, jak zabezpiecza się wizyty prezydenta amerykańskiego. Pokazywali latający nad Warszawą helikopter, dwie opancerzone limuzyny jeżdżące razem w kolumnie, by nikt nie wiedział, w której znajduje się prezydent Rosji, mówili o setkach funkcjonariuszy ochrony – rosyjskich i polskich – czuwających nad bezpieczeństwem dostojnego gościa.
Co chcieli powiedzieć widzom autorzy tej relacji? Wiedzieli przecież, że każdemu nienafaszerowanemu do niepoczytalności propagandą Polakowi musi przyjść na myśl inna wizyta – ostatnia wizyta prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Rosji. Trudno o większy kontrast. Tam był jeden – podobno – borowiec bez broni, bardziej pilnujący ambasadora Bahra niż prezydenta Rzeczypospolitej, lotnisko przypominające gdzieniegdzie wybetonowane krowie pastwisko, otoczone laskiem i wysypiskiem śmieci, oraz rudera zwana wieżą kontrolną, w której siedziało trzech facetów. Z polskiej strony nikt ich nie sprawdzał, a potem nie przesłuchał.
Gdyby kiedyś powiedziano mi, że w taki sposób i w takie miejsce może polecić prezydent RP i 95 innych znamienitych osób, w istocie bez żadnego zabezpieczenia, nie uwierzyłbym. Okazało się, że cały ten sztafaż – borowcy, którzy z piskiem opon zajeżdżali w Lucieniu, by chronić prezydenta przed nami, naukowcami, to tylko ludzie odgrywający komedię, bawiący się w to, co widzieli w amerykańskich filmach – zapewne jak i inne służby, łącznie z kontrwywiadem, który miał podobno śledzić i ubezpieczać lot rządowego tupolewa.
[srodtytul]Sentymenty dziadkówz Kominternu[/srodtytul]
Reporterzy „Faktów” uznali pokazaną przez siebie różnicę między prezydentem Federacji Rosyjskiej i prezydentem RP – tamtym prezydentem – za rzecz całkowicie oczywistą i chcieli, by za taką uznali ją Polacy. To był zamierzony morał opowieści „Faktów”. Chodzi o to, byśmy znali swoje miejsce.