Wychodzą na jaw kolejne przejawy konfliktu wewnątrz elity PO – tak można najkrócej oddać to, co wynika z wtorkowej wymiany zdań między małym a dużym Pałacem.
Donald Tusk odniósł się do wyrażonych w „Newsweeku" zapowiedzi Komorowskiego z zastanawiającym zdecydowaniem. Podkreślił, że jeśli jakaś partia wygrywa wybory, to rzeczą naturalną powinno być, że jej przewodniczący jest kandydatem na premiera. A to, aby „Polacy wybierając partię, wiedzieli na kogo stawiają, jeśli chodzi o tę najważniejszą funkcję wykonawczą". – Na miejscu prezydenta uznałbym, gdyby inna partia wygrała wybory, że trzeba zacząć od szefa partii, nawet jeśli nie nasz faworyt, ulubieniec jest potencjalnym kandydatem – zadeklarował szef rządu.
Na wypowiedź premiera reaguje Tomasz Nałęcz. Zacytujmy dosłownie jego słowa: „Jeśli lider partii, która wygra wybory, nawet względnie – nie mając bezwzględnej większości w Sejmie, ale będzie dysponował bezwzględną koalicyjną większością w parlamencie to oczywiście – prezydent powierzy mu misję tworzenia rządu".
To skomplikowane zdanie jest pozornym wycofaniem się z sugestii Komorowskiego, ale w istocie – jej potwierdzeniem. Zauważmy: prezydent powierzy misję tworzenia rządu szefowi zwycięskiej partii, nawet jeśli nie będzie ona miała większości bezwzględnej (co skądinąd nigdy się jeszcze w Polsce nie zdarzyło), ale jeśli stworzy ona dysponującą taką większością głosów koalicję.
Innymi słowy, tłumacząc to na język polityczny: gdyby wygrał PiS, to prezydent powierzy misję utworzenia rządu Jarosławowi Kaczyńskiemu jedynie wtedy, gdy ten bezpośrednio po wyborach uzyska zgodę potencjalnych koalicjantów (Pawlaka? Napieralskiego? Pawlaka i Napieralskiego? Pawlaka, Napieralskiego i Kluzik?) na utworzenie wspólnego rządu. I taką zgodą wylegitymuje się prezydentowi.