Transmisję z unoszenia się zafundowała nam, a jakże by inaczej, TVN 24. Zaczęło się niepozornie, od rozmowy o senackich głosowaniach i zwrocie mienia pożydowskiego. I nagle, jak grom z jasnego nieba, objawił się On, inkarnacja świątobliwego starca z Jasnej Polany i współczesny Gandhi, surowy nauczyciel i dostojny guru, słowem, a nawet dwoma słowami: senator Cimoszewicz.
Pytany o pożydowskie majątki, mędrzec ów dostrzegł, że "mamy do czynienia ze sprawą o wyjątkowym charakterze moralnym", i wygarnął prawdę w oczy: "Posiadacze tego mienia powinni czuć, jak ono pali ich w ręce, bo zostało zrabowane zamordowanym ludziom". Rzekł. I ziemia się zatrzęsła.
Zatrzęsła się, bo taki popis hipokryzji wymagał należytej oprawy. Bo to, że spadkobiercy zamordowanych Żydów – przypomnijmy: obywateli Rzeczypospolitej, naszych rodaków – powinni dostać majątek przodków, to rzecz zupełnie oczywista. Państwo polskie nie może, z powodów zasadniczych, żyć z paserstwa.
Ale – i to pytanie do Włodzimierza Cimoszewicza – czy tylko Żydzi? A spadkobiercy polskich Ormian, Ukraińców, Niemców i wreszcie, last but not least, spadkobiercy polskich Polaków? W końcu ich przodkowie też częstokroć byli mordowani, i to nie przez okupanta, tylko przez Polaków, i kto jak kto, ale Cimoszewicz powinien o tym pamiętać. Czy więc oni z reprywatyzacji mieliby być wyłączeni? Nie, tego Cimoszewicz nie twierdzi, ale też jakoś go ten problem nie uwiera.
Skąd wiem, że nie uwiera? Ano stąd, że pałający świętym oburzeniem nasz polityk nie jest jakimś odklejonym od rzeczywistości nowym Tołstojem, nauczycielem praw ducha, bardem Puszczy Białowieskiej i okolic. Jest, o czym zdaje się zapomniał, byłym premierem i wicepremierem polskiego rządu, byłym marszałkiem i wicemarszałkiem Sejmu, byłym ministrem dwóch ważnych resortów i wreszcie parlamentarzystą z dwudziestoletnim stażem.