Pamiętają państwo scenę na poczcie z kultowego filmu Stanisława Barei "Co mnie zrobisz, jak mnie złapiesz"? Sznur zrezygnowanych ludzi wije się w kolejce przez całą salę, czekają na dostęp do okienka. Jeden z oczekujących trzyma pod pachą ryczący odbiornik. "Przepraszam, czy to radio mogłoby być trochę ciszej?" - pyta grzecznie umęczona kolejkowiczka. "Ciszej to nie, ale może głośniej" - odpowiada właściciel i podkręca głośnik na full, przez co sytuacja staje się jeszcze trudniejsza do zniesienia.
Zakładnicy pilnie poszukiwani
Scena z Barei przypomniała mi się, gdy tkwiłam w gigantycznym korku na moście Siekierkowskim. Z tatą, którego musiałam dowieźć do szpitala na wizytę zaplanowaną akurat na ten dzień, gdy w Warszawie swój protest zorganizowali taksówkarze. W specjalistycznych przychodniach terminy ustalane są z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. O przełożeniu wizyty nie ma mowy. Na miejscu spotkaliśmy innych udręczonych pacjentów - często starszych, a na pewno chorych - którzy na spóźnionych lekarzy musieli poczekać dłużej niż zwykle, a potem resztkami sił w upale wrócić dodomów.
Nie oceniam tutaj słuszności protestów. Jest jednak coś bardzo niepokojącego w przeświadczeniu ich organizatorów, że muszą być uciążliwe, aby były skuteczne. Uciążliwe dla innych obywateli, bo przecież nie dla władzy. Kilka miesięcy temu w podobny sposób swoją złość na zbyt drogie paliwo manifestowali kierowcy. Skrzyknięci w watahy lokalni blokersi, z naklejonymi na szybach kartkami z przekreślonym dystrybutorem, wlekli się po trasach szybkiego ruchu z prędkością 20 km na godzinę. Realizując swój plan, czyli powodując gigantyczne korki. Być może bawili się przy tym nieźle, znacznie gorzej jednak czuli się podróżni, którzy tego dnia mieli do pokonania kilkaset kilometrów.
Kiedy lekarze protestują (słusznie) przeciwko nakładaniu na nich przez NFZ dodatkowych biurokratycznych obciążeń, to jedyną formą, jaka im przychodzi do głowy, jest wypisanie pacjentowi pełnopłatnej recepty. Jest chory? I tak się męczy? Więc niech się jeszcze zdenerwuje i publicznie okaże swą złość. Może będzie z tego jakaś dla lekarzy korzyść.
By żyło się gorzej
Czy ktoś, kto wybierał tę formę protestu, pomyślał o tym, że czyni z pacjenta zakładnika? Że to chory człowiek, a nie rząd, zrealizuje pełnopłatną receptę, wydając ostatnie pieniądze z niewielkiej emerytury czy renty. A może, widząc cenę w aptece, zrezygnuje zdalszego leczenia.
Tym, co łączy te wszystkie sprawy, jest absurdalność formy. Wybranej, by utrudnić życie nie władzy, lecz współobywatelom. Kiedy "oburzeni" protestowali na Wall Street, otoczyli barierkami budynek giełdy, a zaplecze socjalne zrobili sobie w parku, nie na jezdni. Grecy podczas ubiegłorocznych protestów potrafili znaleźć w Atenach Ministerstwo Finansów oraz kilka innych ważnych urzędów i tam wyrazić swój gniew.