Barack Obama przegrał pierwszą debatę, Mitt Romney drugą, trzecią przegrała amerykańska polityka zagraniczna. Żaden z kandydatów tak naprawdę nie chciał o niej mówić, woleli wracać do gospodarki, finansów, ewentualnie przekonywania Amerykanów, jak bardzo – w przeciwieństwie do konkurenta – nadają się na stanowisko naczelnego wodza największej armii świata. Można oczywiście uznać, że to wszystko nieważne, w kampanii chodzi wyłącznie o zdobycie głosów, wszelkie metody są dozwolone, skoro Amerykanów nie interesuje Afryka subsaharyjska, albo Niemcy, to nie ma sensu o nich mówić.
Glob się kurczy
A jednak kurczenie się świata według kandydatów na prezydenta USA to nie tylko zagrywka w kampanii. To postępujący element amerykańskiej polityki, którego prezydencka debata była ciekawą ilustracją. Jeśli ktoś miał jeszcze jakiekolwiek złudzenia co do zakresu realnego zainteresowania światem (czyli sfery ochrony amerykańskich interesów), to ta debata otwiera oczy.
Debata kandydatów na prezydenta obnażyła prawdę. Liczy się Bliski Wschód z przyległościami, liczą się Chiny i szerzej – rejon Pacyfiku. Reszta, w tym Europa, z punktu widzenia Ameryki jest drugorzędna
Jeszcze w trakcie debaty blogger serwisu Slate Matthew Yglesias opublikował „mapę świata według debaty prezydenckiej na temat polityki zagranicznej w 2012 roku”. Większa część globu jest na niej zaczerniona jako nieistniejąca. Istnieją tylko Rosja, Chiny na wschodzie, potem, idąc na zachód, Afganistan i Pakistan. Następnie mamy Iran, Irak, Syrię, Izrael, Arabię Saudyjską, wreszcie pasek na północy Afryki złożony z Egiptu i Libii, a na zakończenie w tej niewiarygodnie skurczonej wersji globu nieoczekiwanie występuje Mali. To egzotyczne nawiązanie do słów Romneya, który właśnie w Mali dostrzegł dowód na nieprawdziwość słów Obamy o tym, że za czasów jego prezydentury światowy terroryzm został osłabiony. Słusznie zresztą dostrzegł to Romney akurat w odniesieniu do Mali.