Nie obchodzi mnie nawet, czy warszawski doktor prawa pokona gdańskiego elektryka, bo i tak go nie zdetronizuje, choć ten już dawno przestał być prezydentem. Natomiast wiele jeszcze okoliczności może zdetronizować prezesa, choć (jak sam twierdzi) właśnie wygrał wybory i znajduje się u szczytu powodzenia. To wszystko jest bez znaczenia, bo najgorsze już się stało i niewiele możemy zrobić, aby ocalić cokolwiek.
Był kiedyś czas, że świat z nadzieją patrzył na Polskę i objawioną nagle w tym szaroburym komunistycznym kraju Solidarność. Ale ten czas już dawno przeminął, wszyscy zapomnieli, a my, Polacy, najbardziej. Co dziś zostało z Solidarności? Nazwa związku popierającego rząd, choć zwykle w świecie związki zawodowe są przeciwko rządom. I nic już więcej. Zaciekłe kłótnie przedwcześnie zestarzałych przywódców, agent „Bolek", zdrada Okrągłego Stołu i esbeckie teczki z IPN, wyszargane pośpiesznymi łapami młodszych o pokolenie zawistników, uważających te szpargały za jedyne źródło prawdy.
Może chociaż coś zostało z solidarności pisanej małą literą? Owszem, kiedy sami doznawaliśmy opresji, chętnie przyjmowaliśmy dary, kiedy byliśmy uchodźcami, użyczano nam dachu nad głową. Dziś – kiedy uchodźcami są inni – mamy ich za obrzydliwą plagę, co nie przeszkadza w mniemaniu, że bogatsi od nas wciąż powinni nam płacić za doznane niegdyś krzywdy.
Cośmy zrobili z solidarnością w obu znaczeniach? My wszyscy, którzy kiedyś nosiliśmy jej znaczek: od Wałęsy poprzez Kaczyńskiego aż po taki drobiazg, jak niżej podpisany? Bezmyślnie powtarzamy slogan o „dumnych Polakach", zapominając, że stoimy przed tym pytaniem jak przed lustrem, w którym przeziera nasza prawdziwa gęba. To o nas powiedział kiedyś Churchill: „Wspaniali w klęsce, podli w zwycięstwie". Czyżby miał rację?