21 grudnia ub. r. napisałem „List otwarty do prezesa Jarosława Kaczyńskiego w sprawie wolności polskiej humanistyki”. Wysłałem go najpierw do Adresata (via e-mail), a następnie opublikowałem w mediach. List w ciągu kilkunastu godzin – w czasie zdominowanym naturalnie przez przygotowania do Świąt – zyskał poparcie ponad 70 profesorów tytularnych ze środowisk naukowych z całego kraju.
Zareagował na ten list wicepremier, Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Jarosław Gowin. Najobszerniej uczynił to na łamach „Rzeczpospolitej” w tekście opublikowanym 1 stycznia pt. „Uwolnić polską naukę od makulatury”. Pan Premier zechciał zredukować w nim problem wątpliwości wobec skutków reformy, nazwanej wzniośle Konstytucją dla nauki, wyłącznie do osobistych idiosynkrazji Andrzeja Nowaka. Przeciwstawia im autorytet „ok. 10 tys. profesorów, doktorów, doktorantów, studentów czy pracowników kadry administracyjnej uczelni”, którzy wzięli udział w pracach nad Konstytucją dla nauki. Pozwolę sobie stwierdzić zatem, że mój list, a raczej wyrażone w nim obawy, podzieliło może nie 10 tysięcy uczonych (nie miałem trzech lat na konsultacje, ani też wsparcia tysięcy urzędników, tylko swój prywatny komputer), ale jednak grupa profesorów o dużym autorytecie środowiskowym, w niektórych przypadkach potwierdzonym także sprawowanymi funkcjami reprezentantów całych dyscyplin badawczych. Przypomnę więc, że Adresat listu, a jeśli chce – także Premier Gowin – nie powinien odpowiadać mnie tylko, ale także, a może bardziej niż mnie, podpisanym również pod tym listem Krzysztofowi Mikulskiemu, prezesowi Polskiego Towarzystwa Historycznego; Wojciechowi Włodarczykowi, prezesowi Stowarzyszenia Historyków Sztuki; Tomaszowi Schrammowi, przewodniczącemu Komitetu Nauk Historycznych PAN, a także Komitetu Organizacyjnego 23. Międzynarodowego Kongresu Nauk Historycznych (Poznań 2020); Stanisławowi Rosikowi, przewodniczącemu Stałego Komitetu Mediewistów Polskich; Andrzejowi Rachubie, wieloletniemu przewodniczącemu Rady Naukowej IH PAN; przewodniczącym Kolegium IPN, Janowi Drausowi i Wojciechowi Polakowi. Prezes Kaczyński, podobnie jak minister Gowin, powinien być może zastanowić się nad tym, że niebezpieczeństwo bardzo poważnych, złych skutków wprowadzanej przez rząd PiS reformy nauki dostrzegają także ludzie reprezentujący co prawda „tylko” siebie i swój dorobek naukowy, tak różni na pewno w swych sympatiach ideowych, ale tak istotni dla oblicza polskiej humanistyki jak Jarosław Marek Rymkiewicz, Andrzej Walicki, Wojciech Roszkowski, Jacek Bartyzel, Jan Hertrich-Woleński, Anna Grześkowiak-Krwawicz, Ryszard Vorbrich, Roman Michałowski, Zofia Zielińska, Włodzimierz Suleja, Jan Prokop czy Krzysztof Dybciak (ograniczam się do tych kilkunastu nazwisk, by nie wyliczać wszystkich znakomitych „podpisantów”). Przypominam o tym, by nie traktować protekcjonalnie treści wyrażonych w naszym liście, jako wyrazu jednoosobowej, niekompetentnej (a nawet sprzecznej, jak pisze Pan Premier, z etosem nauki) krytyki, formułowanej „nie w oparciu o fakty, tylko o mgliste wyobrażenia”. Warto jednak wiedzieć, że jest nas więcej takich „niekompetentnych”, działających „wbrew etosowi nauki”.
Każda z osób, które podpisały ów krytyczny list, a także z tych, które, być może, chciałyby to jeszcze uczynić, może w swoim imieniu powiedzieć, z jakich powodów Konstytucja dla Nauki wydaje się jej groźna dla przyszłości humanistyki polskiej. Ja pozwolę sobie odnieść się tylko pokrótce, z własnej perspektywy, do argumentów, których użył Pan Premier. Wszystkie one mają uzasadnić jedno: potrzebę wzmocnionej regulacji, centralnie (przez Ministerstwo Nauki) sterowanej i kontrolowanej w każdym szczególe nauki. Pod tym względem reforma premiera Jarosława Gowina jest wierną kontynuacją, a nawet więcej – wielkim krokiem naprzód – w stosunku do tego, co wprowadzały już jego poprzedniczki z rządów PO, panie minister Kudrycka oraz Kolarska-Bobińska. One wprowadziły już listy z punktacjami dla poszczególnych czasopism naukowych; premier Gowin dodaje do tego listę wydawnictw książkowych, w których bezpiecznie (z punktu widzenia kariery naukowej) jest publikować. Wszystko będzie zmierzone i zważone. Mane, tekel… Ale wszystkiego, a raczej tego właśnie, co najważniejsze, co najbardziej wartościowe w humanistyce – nie da się zmierzyć. Zwłaszcza przyjętymi odgórnie, centralnie, w Ministerstwie, miarami.
Pan Minister stwierdził, że dzięki reformie będzie można uniknąć takich patologii, jakich przykładem ma być zgłoszenie przez nie wymienionego z nazwiska badacza 53 monografii jako dorobku z czterech tylko lat. Każda próba centralnego, odgórnego, całościowego wyeliminowania patologii z tak skomplikowanej, różnolitej rzeczywistości jak nauka (od matematyki do teologii), prowadzić jednak może do tworzenia nowych. Dam na to kilka nie anonimowych przykładów konsekwencji nowej metody „ewaluacji” (ach, ten ohydny żargon pseudonauki speców do „parametryzacji i punktologii”…). Z żadnego dzieła poświęconego życiu i twórczości Adama Mickiewicza, nawet z najnowszej monografii opublikowanej przez Cornell University Press, nie dowiedziałem się tyle, ile z opartego na gigantycznej pracy badawczej, ale i wyjątkowej wyobraźni cyklu sześciu książek Jarosława Marka Rymkiewicza „Jak bajeczne żurawie”. Uwieńczony został właśnie dziełem pod tak nienaukowym tytułem jak „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Za te książki oczywiście należałoby się autorowi, w świetle metod ewaluacji – zero punktów (autora „kompromituje” dodatkowo fakt, że najnowszą książkę wydał w tak nienaukowym wydawnictwie jak Evviva l’arte). Drugi przykład: piszę teraz recenzję w postepowaniu o nadanie doktoratu honorowego dla Wiktorii Śliwowskiej, mojej – tak się składa – naukowej Mistrzyni, ale także, nie tylko w moim przekonaniu, najwybitniejszej po śmierci Stefana Kieniewicza, badaczki polskiej historii XIX wieku. Cóż jednak zrobić: muszę w recenzji stwierdzić, że ten jej dorobek naukowego życia jest właściwie w świetle kryteriów Ministerstwa bardzo skromny. Profesor Śliwowska wydała bowiem kilkadziesiąt fundamentalnych dla naszej wiedzy tomów dokumentów z archiwów rosyjskich i polskich. Nie można bez nich zrozumieć historii polskich powstań XIX wieku, konspiracji międzypowstaniowych, losów polskich zesłańców. Ale cóż – prace edytorskie, jakże czasochłonne i jakże podstawowe dla humanistyki, są słabiutko punktowane... W dodatku Pani Profesor część swoich książek publikuje w nienaukowym wydawnictwie Iskry…
Ten przykład wart jest rozwinięcia w jednym jeszcze kierunku. Dorobek Pani Profesor, wybitnej także badaczki twórczości Hercena, Płatonowa i kultury rosyjskiej XIX-XX wieku, rozkłada się bowiem pomiędzy trzy dyscypliny: historię, literaturoznawstwo i nauki o kulturze. Tak zdefiniowała to nowa ustawa. Ale ustawodawca zakłada, że właściwie wolno zgłaszać swój dorobek tylko w dwóch dyscyplinach. Pan Minister zaznacza, w polemice z moim listem, żebyśmy się nie obawiali: ewaluacja „służy nie ocenie dorobku indywidualnego, lecz ocenie poziomu danej dyscypliny w danej uczelni lub instytucie”. Ale tu właśnie jest pies pogrzebany. Musiałem już podpisać odpowiednie deklaracje w moich dwóch miejscach zatrudnienia: w Instytucie Historii PAN oraz na Uniwersytecie Jagiellońskim, w których „upoważniam podmiot do wykazania osiągnięć pracownika” w danej dyscyplinie. Teoretycznie mógłbym zrobić to w dwóch dyscyplinach, ale zwierzchnicy naturalnie chcą, aby zgłosić raczej tylko jedną: tę, która reprezentuje dokładnie profil jednostki, w której pracownik jest zatrudniony. Badacz musi faktycznie wybrać jedną dyscyplinę i powiązane z nią czasopisma oraz wydawnictwa, a odrzucić pozostałe – lub zminimalizować do jeszcze jednej tylko, traktowanej jednak marginalnie. Gdzie tu miejsce na interdyscyplinarność? Co będzie z tak wieloma znanymi mi profesorami politologii, którzy jednocześnie są świetnymi badaczami historii, albo filozofami? Jeśli pracują w Instytutach Politologii, będą musieli raczej rezygnować z publikowania w „Dziejach Najnowszych” czy „Kwartalniku Historycznym” – bo to nie będzie się „opłacało” ich jednostkom badawczym… Straszak ministerialnej „ewaluacji” według dyscyplin, wymusza wręcz powrót do naukowej monokultury. Co więc będzie z absolwentami Międzywydziałowych Studiów Humanistycznych, mających przygotowywać właśnie nie wąskich specjalistów, ale humanistów, z szeroko, interdyscyplinarnie otwartymi horyzontami? Co będzie, w świetle logiki nowej reformy, z absolwentami działających na podobnej zasadzie, elitarnych studiów MISMAP (Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Matematyczno-Przyrodniczych)? Muszą wybrać: łopata albo miotła, chemia albo biologia; matematyka albo logika, fizyka albo technika – tego będą oczekiwali od nich naukowi pracodawcy. Dwa (a tym bardziej trzy) narzędzia mierzenia się z rzeczywistością – to już za dużo, to dla urzędników niewygodne… Wiem, że eksperci Pana Ministra podsunąć mogą mu kolejne gładkie, uspokajające formuły, którymi będzie mógł zapewniać znowu, że czegoś nie rozumiemy, że to nie tak. I wiem, że wszyscy rektorzy, którzy otrzymali dyktatorską władzę w nowej reformie, kosztem wewnętrznych ciał kolegialnych w uczelniach, oczywiście będą gotowi wtórować Panu Ministrowi, jak dobra jest Wielka Reforma.