W normalnym kraju po katastrofie takiej jak smoleńska, Donald Tusk powinien odejść z życia publicznego – takie zdanie co jakiś czas głosi Jarosław Kaczyński. Jego skuteczność w tej materii jest zerowa i dziś nic nie wskazuje na to, że to pragnienie prezesa PiS się spełni. Jest zupełnie przeciwnie. Słowa Kaczyńskiego wielka część opinii publicznej odbiera jako przejaw agresji chorego z nienawiści obsesjonata. Akceptuje je tylko propisowska mniejszość. Awantura w czasie ostatniego spotkania Tuska z rodzinami ofiar skłoniła Janusza Palikota do przedstawienia wizji niemal diabolicznej: "Im częściej będą miały miejsce kontrowersje związane ze Smoleńskiem, tym większe poparcie dla PiS i w konsekwencji dla PO. Tusk więc zwołuje spotkania z wdowami, porusza drażliwe kwestie, a one nie wytrzymują i atakują".
Palikot ma rację: posmoleńska krytyka pod adresem Tuska nic a nic go nie osłabiła. Bo jej nadawcą jest PiS ze swym prezesem.
[srodtytul]Rodziny "pisowskie" i inne [/srodtytul]
Ten mechanizm – niezależnie od tego, czy Tusk rozmyślnie prowokuje takie sytuacje, czy nie – będzie działał tylko do pewnego momentu. To znaczy dopóki spór o odpowiedzialność (polityczną i moralną, a nie karną) za katastrofę będzie częścią wojny między PO a PiS. Dopóki głównym "dysponentem" zarzutów będzie Kaczyński i jego partia. W odpowiedzi Tuskowi i jego stronnikom łatwo się bronić przed zarzutami, które bez trudu można przewekslować jako polityczne.
Dwa tygodnie temu doszło do awantury między premierem a przedstawicielkami trzech rodzin ofiar katastrofy. Ponieważ były to rodziny "pisowskie", a przedstawiciel rodzin "prorządowych" wziął w obronę Tuska, opinia publiczna uzyskała sygnał, że awantura miała tło polityczne.