Bankructwo Grecji jest niemal pewne – opinia ta staje się coraz bardziej powszechna. Na dodatek nieubłaganie nadchodzi recesja, a wraz z nią kryzys w wersji 2.0, w którym bankructwo zagrozi nie tylko krajom peryferyjnym, ale – niemal wszystkim.
Wiele się dziś mówi o kosztach gospodarczych realizacji tego scenariusza. I słusznie, bo byłyby ogromne. Po odmowie spłaty długów przez rząd argentyński w 2001 roku PKB tego kraju spadł o 11 proc. A dzisiaj sytuacja jest jeszcze trudniejsza, bo zaburzenia mają miejsce w samym centrum światowych finansów: rozpadowi może ulec cała strefa euro, zagrożony jest globalny system bankowy.
Ale bankructwo niesie ze sobą także bezpośrednie koszty polityczne. Warto się im przyjrzeć, nie tylko dlatego, że w Polsce nadchodzą wybory, ale także dlatego, że zmiany polityczne wyciskają swoje piętno na lata, ponieważ są odzwierciedleniem zmian dominujących idei. Jakie są to koszty?
Po pierwsze – utrata władzy. Systematyczne badania pokazują, że rząd, który doprowadzi kraj do bankructwa, jest narażony na wyższe ryzyko odejścia po wyborach. Ryzyko to jest dwukrotnie wyższe niż w normalnych warunkach, a gdy się zmaterializuje, rząd zmienia się w roku ogłoszenia decyzji o niewypłacalności lub w roku następnym.
Po drugie – utrata władzy w sposób trwały, zwłaszcza przy dużych zaburzeniach. W ciągu 70 lat przed kryzysem lat 30. (do którego porównywany jest obecny kryzys) – od 1860 do 1932 roku – stanowisko prezydenta USA było w rękach republikanów przez 56 lat, a w rękach demokratów – zaledwie 16. Od zakończenia kryzysu do lat 80. – czyli początku reaganowsko-thatcherowskiej (kontr)rewolucji – role się odwróciły. Demokraci obejmowali to stanowisko przez 32 lata, a republikanie – przez 16.