Od publikacji pierwszego projektu reformy szkolnictwa wyższego i nauki ministra Jarosława Gowina nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że tyle głosów go chwali. Nawet zebranie rektorów w zasadzie uznało projekt za interesujący i pełen dobrych rozwiązań. Teraz, gdy projekt zmienił się w program realizacji nowego modelu uniwersytetu, nie mam wątpliwości, że odpowiada on bardzo wielu rektorom. Daje im bowiem w zasadzie nieograniczoną albo minimalnie ograniczoną władzę nad uczelniami. Co pokazuje marzec 2019 na temat wdrażania reformy i możliwych skutków?
Po pierwsze, pokazuje ukryty kierunek tej reformy. Poprzednia, i tak niedawna, reforma minister Kudryckiej zamieniała instytucje nauki w rodzaj korporacji opartej na różnych zasadach indywidualnej oraz grupowej punktacji. Punkty za publikacje, najlepiej za artykuły w anglojęzycznych pismach (najwyżej ocenianych), a najgorzej za książki humanistów i naukowców społecznych, punkty za konferencje, punkty za upowszechnianie wiedzy, punkty, punkty, punkty za punkty... Przede wszystkim indywidualne, ale poszczególne instytucje też były oceniane, niemal tak, jak oddziały krajowe czy regionalne globalnych spółek, które mają punkty.
Może najmniej zmieniło się uzyskanie stopnia licencjata i magistra, odbywające się we własnej uczelni, z własnymi profesorami, z jasnym i prostym regulaminem. Uzyskanie tytułu doktora, a szczególnie doktora habilitowanego, skonstruowano – rzekomo w obronie szans kandydatów – całkowicie biurokratycznie, odcinając wychowanków instytutów czy katedr od ich własnego środowiska. Uzyskanie doktoratu czy habilitacji zawsze było w środowisku naukowym ważnym wydarzeniem – miało cechy rytuału przejścia. Nowe przepisy zniszczyły ten społeczny rytuał. Habilitacja odbywa się – w pewnym sensie – jak rodzaj sądu kapturowego, bo habilitant tylko ze szczególnych powodów może być zaproszony na obrady komisji. Oczywiście, zgodnie z duchem pseudodemokratycznej biurokracji ma prawo się odwoływać i może to czynić z różnych powodów, nawet kilkakrotnie, co daje poczucie całkowitej względności efektów pracy umysłowej.
Wycinka małych uczelni
Cóż więc zaproponował Jarosław Gowin ze swymi doradcami? Otóż ustawa została skonstruowana niemal odwrotnie niż ustawa Barbary Kudryckiej. O ile Kudrycka narzuciła sieć biurokratyczną na wszystko, co się w nauce ruszało, o tyle Gowin w treści ustawy narzucił pozornie niewiele. Wspomniane już olbrzymie rozszerzenie władzy rektora, powołanie rady uczelni, w zasadzie spoza uczelni, o dużych, ale niejasnych uprawnieniach, powołanie szkół doktorskich – instytucji, o której nikt nigdy w Polsce nie słyszał, chyba że przywołać czasy stalinowskie oraz reorganizację uniwersytetów z podziałem na uczonych od dydaktyki i uczonych od badania, czyli „prawdziwych" naukowców. No i jeszcze reorganizacja nauki ze względu na „dyscypliny". W dodatku ministerstwo stworzyło proste prawne procedury łączenia się szkół wyższych, a także tworzenia jakby korporacji naukowych oraz – to już była kontynuacja pomysłu Kudryckiej, z której się wycofała – budżetowego promowania uczelni dużych i wysoko punktowanych (bo punktacja, bynajmniej, nie znikła!), a zgoła wycofania finansowania szkół i instytucji, które nie osiągną oceny najwyższej.
Co najważniejsze, ustawa nie ustaliła żadnej struktury organizacji uniwersytetu czy jakiejkolwiek szkoły wyższej, choć wiadomo było, że im więcej cenionych (punktowo) profesorów i więcej dziedzin, tym dla uczelni lepiej.