Dlaczego? Z dwóch powodów ściśle ze sobą powiązanych. Po pierwsze – ponieważ dość miałem (i mam nadal) relatywizowania roli peerelowskiego przywódcy w najnowszej historii Polski. Wszystkie teorie o "mniejszym złu" czy "Wallenrodzie" zostały ostatecznie sfalsyfikowane przez badania historyczne. Prawda okazała się jednoznaczna: Jaruzelski uniżenie prosił sowieckich towarzyszy o pomoc, podczas gdy oni byli niechętni. Fakt, że 22 lata po 1989 r. spora część Polaków nadal uważa Jaruzelskiego – w istocie służalczego karierowicza – za zbawcę, to miara porażki III RP. Po drugie – ponieważ nowo wybrany prezydent Rzeczypospolitej uznał wówczas, że Jaruzelski może być cennym doradcą w sprawach rosyjskich.
Tym razem PiS chce wykorzystać 13 grudnia do walki z ministrem Sikorskim. Kiepski to pomysł, mówiąc delikatnie. Próba stworzenia sylogizmu: stan wojenny = zniewolenie, zniewolenie = koncepcja Sikorskiego, a więc stan wojenny = koncepcja Sikorskiego – jest bardzo karkołomna i szkodzi na dwa sposoby. Po pierwsze, bo dyskusję o koncepcjach Sikorskiego i innych ważnych postaci w Europie sprowadza do patriotycznych haseł i emocji, chwalebnych, ale też łatwych do zlekceważenia. "Nie macie nic do powiedzenia, więc robicie zadymę" – powie władza. Wystąpienie Sikorskiego miało w sobie dość nielogiczności i kontrowersyjnych punktów, żeby je atakować merytorycznie, zamiast wyprowadzać ludzi na ulicę. Teraz szef MSZ będzie się czuł zwolniony z konieczności jakiejkolwiek debaty.
Po drugie – Radosław Sikorski, przy wszystkich swoich wadach, to nie Jaruzelski ani żaden z jego współpracowników. Próby zrównywania członków wojskowej junty z ministrami rządu demokratycznej Polski oraz sytuacji Peerelu z sytuacją dzisiejszej Polski rozmywają i jedno, i drugie. Opozycja podkłada się koncertowo kolejny raz.
A na ulicę Ikara nadal warto pójść.
Autor jest komentatorem dziennika "Fakt"