PO narzędziem Donalda Tuska - Gursztyn

Według powszechnego przekonania Polską rządzi Platforma Obywatelska. W istocie PO niczym nie rządzi, jest jedynie narzędziem w rękach jednego człowieka. Donalda Tuska – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 19.12.2011 18:42

Piotr Gursztyn

Piotr Gursztyn

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Bolesne rozczarowanie przeżyło niedawno kilku regionalnych liderów Platformy. Po wygranych wyborach zgodnie z dotychczasowym zwyczajem przedstawili szefowi rządu i własnej partii propozycje kandydatów na wojewodów w swoich województwach. W pakiecie po kilka nazwisk. Propozycje jednak nie zostały uwzględnione. Warszawa, czyli Donald Tusk, mianowała osoby, których nazwiska były kompletnym zaskoczeniem. Rzecz nawet nie w tym, że nie przeforsowali swoich kandydatów. Rzecz w upokorzeniu, które przeżyli, zażądano bowiem od nich list nazwisk po to tylko, aby je z hukiem odrzucić.

Najlepszym przykładem szoku, który przeżyła PO, jest sytuacja z Lublina. Tam wojewodą – ku zachwytowi lokalnego PiS – została prof. Jolanta Szołno-Koguc, bliska współpracownica Zyty Gilowskiej. Co mógł zrobić w tej sytuacji szef lubelskiej PO? Poburczał trochę do lokalnych mediów, że "decyzja premiera jest niezrozumiała".

I tyle. W żadnym innym momencie historii PO jej działacze nie mieli poczucia, że ich wola nic nie znaczy wobec decyzji przewodniczącego partii.

Chodzą do kolegów z PSL

Ktoś powie, że to dobrze. Bo po latach partyjniactwa, rozrostu lokalnych układów, samowoli partyjnych baronów pojawił się człowiek, który to wszystko przetnie. Tak jednak nie jest, bo arbitralne decyzje Tuska niczego nie przecinają w lokalnych układach. To tylko rozgrywanie jednych koterii przeciw drugim. Poza tym jedna patologia – czyli samowola partyjnych baronów – zostaje zastąpiona przez drugą. System rządów osobistych, sprawowanych przez jednego człowieka. W oderwaniu od demokratycznych mechanizmów wyłaniania i sprawowania władzy.

Według powszechnego przekonania Polską rządzi Platforma Obywatelska. W istocie Platforma niczym nie rządzi, jest jedynie narzędziem w rękach jednego człowieka. Jej członkowie, władze partii, klubu parlamentarnego itp. nie mają wpływu na decyzje rządu ani tym bardziej premiera. Dzieje się to w sytuacji, gdy konstytucja określa nasz system polityczny jako parlamentarno- -gabinetowy. Pod tym względem, rzec można, ogon macha psem.

Nie ma tak samo mowy o konsultowaniu działań premiera i rządu. Jest jeszcze gorzej: nawet najbardziej prominentni działacze partii nie są o niczym informowani. O wielu rzeczach dowiadują się post factum. W Sejmie doszło do kuriozalnej sytuacji, że ważni politycy PO chodzą do swoich kolegów z PSL, aby zasięgnąć informacji na temat zamierzeń rządu. Jest to jedyna dla nich dostępna droga zdobycia wiedzy. Ludowcy są o niebo lepiej poinformowani, ponieważ ich lider pozostaje cały czas z nimi w kontakcie.

Widząc w telewizji znanego posła PO broniącego żarliwie jakiegoś posunięcia rządu, można być pewnym, że broni on decyzji, na którą nie miał żadnego wpływu. Tak było np. z berlińskim przemówieniem Radosława Sikorskiego. Szef MSZ miał wcześniej sposobność poinformowania kolegów o swoich planach – np. w czasie spotkań z eurodeputowanymi PO – ale uznał, że nie musi tego robić.

Podobnie było po jego mowie. Relację w Sejmie złożył tylko na posiedzeniu komisji ds. europejskich. Zwyczaj do tej pory był taki, że odbywało się to na posiedzeniu połączonych komisji europejskiej i Spraw Zagranicznych. To ważny szczegół, ponieważ ta druga zajmuje się kierunkami naszej polityki zagranicznej, a europejska sprawami bardziej technicznymi (głównie implementacją prawa unijnego). Ale Komisją Spraw Zagranicznych kieruje Grzegorz Schetyna, a europejską młoda i zupełnie niesamodzielna posłanka Agnieszka Pomaska. Sikorski wybrał sobie łatwiejsze miejsce do wystąpienia.

Trik ministra i tak jest maleńkim grzechem w porównaniu ze skandalem, jakim było zlekceważenie całego parlamentu. Nie może być bowiem tak, że Sejm dowiaduje się o kierunkach polityki zagranicznej z gazet. A tak się stało z berlińską mową Sikorskiego. Gdy zaś po długiej i gorszącej awanturze doszło do debaty, to ta posłużyła nie tyle do przedstawienia programu politycznego, ile do rozgrywki z opozycją na potrzeby wewnętrznej popularności.

Autorski pomysł premiera

Będący u szczytu popularności i siły Tusk wie, że może bezkarnie lekceważyć parlament. Dlatego mógł pozwolić sobie na lekceważący gest złożenia dymisji poprzedniego rządu na ręce marszałka seniora, nie zaś całej izby. Sejm nie ma dobrej prasy. Media, szczególnie te skierowane do mniej wyrobionego odbiorcy, od 20 lat prezentują parlament jako synekurę dla kłótliwych nierobów. Warto zwrócić uwagę, kto korzysta z tego wizerunku. Te wszystkie ośrodki władzy, które mają to szczęście, że mogą pozwolić sobie na tajny tryb podejmowania decyzji.

Czymś takim jest rząd. Szczególnie w jego dzisiejszym składzie. Nie licząc ministrów z PSL, nie ma tam już polityków o samodzielnej pozycji. Osoby, które mają lub miały własne ambicje  – jak np. Bogdan Zdrojewski, Jarosław Gowin, Joanna Mucha, Bartosz Arłukowicz – dostały zadania, które skutecznie je "otorbiły". Na dodatek ci politycy usłyszeli, że są tylko "zderzakami". Zostaną wymienieni, gdy tylko zaproponuje to któryś z doradców premiera zajmujących się jego wizerunkiem. Czyli z powodów PR, nie zaś merytorycznych.

Skład rządu to też autorski pomysł Tuska. Charakterystyczne jest to, że zwoływał zarząd partii dość często przed wyborami. Pewne decyzje, np. dotyczące kształtu list, były wówczas przegłosowywane. Wtedy musiał się liczyć z partią, bo to ona pracowała w kampanii wyborczej. Po wyborach zarząd obradował w sprawach obsady stanowisk sejmowych, ale nie miał na nią wpływu. Był jedynie audytorium, któremu Tusk zakomunikował, że teraz marszałkiem Sejmu będzie kobieta.

Jednak już o składzie rządu nie chciał rozmawiać z członkami władz partii. Dobrze pamiętamy zmieniające się co godzinę przecieki na temat obsady personalnej poszczególnych ministerstw. Dwa dni przed ogłoszeniem składu rządu, późnym wieczorem, Krzysztof Kwiatkowski usłyszał zapewnienia premiera, że nadal będzie ministrem sprawiedliwości. Uszczęśliwiony z radością odbierał telefony od dziennikarzy, aby im o tym powiedzieć. Rano przestał odbierać. Wiedział już, że "koncepcja się zmieniła".

Ktoś jednak może się upierać, że to dobrze, bo kończy się sejmokracja. Tak jednak nie jest. Skoncentrowanie całej władzy wokół Tuska powoduje, że partia zapomina, czym są samodzielność i własna inicjatywa.

Patologią jest też to, że Sejm nie zajmuje się już tworzeniem projektów ustaw. Najważniejsze z nich są przywożone z ministerstw. Posłowie, nie licząc miotającej się bez efektu opozycji, nawet nie próbują czegokolwiek w nich zmienić. Wbrew zapowiedziom z exposé Sejm nie ma czego przegłosowywać. Musi czekać, aż nowi ministrowie wdrożą się w swoje obowiązki i napiszą projekty aktów prawnych.

Złym skutkiem jest też frustracja działaczy. Czują, że byli potrzebni tylko na wybory. Często słyszaną pretensją jest narzekanie, że to oni wykonali całą pracę, a jej owoce konsumują bezpartyjni doradcy premiera, czyli Jan Krzysztof Bielecki, Michał Boni czy Wojciech Duda. Bez ponoszenia przy tym politycznej odpowiedzialności.

Nie powiedzą "nie"

Frustracja powoduje, że nudzący się w Sejmie politycy PO bardziej kibicują kryzysowi niż Tuskowi. Nie tylko opozycja, ale też ludzie tacy jak Schetyna (kiedyś wicepremier) liczą, że kryzys osłabi wszechmocnego dziś lidera. Wtedy – mają nadzieję niezadowoleni – premier będzie musiał zwrócić się z prośbą o pomoc do "głębokich rezerw".

Polityki izolowania się od Sejmu i własnej partii nie zaczął Tusk. Praktykował ją już Jarosław Kaczyński w latach 2006 – 2007, gdy Klub PiS zamienił się w karną armię. Z pewnością jest wygodnie dla każdego lidera otoczyć się ludźmi, którzy nigdy nie powiedzą "nie". W 2009 r. Tusk wyrzucił z rządu Schetynę, więc – poza Pawlakiem – nie miał już wokół siebie nikogo, kto mógłby mu się przeciwstawić. Równie silna musiała być pokusa, aby zmienić w posłusznego niemowę partię i klub.

Tyle że świat jest zbyt skomplikowany, aby wszystko dało się ogarnąć umysłem jednego człowieka. Poza tym to model zarządzania bliższy kołchozowym doświadczeniom Aleksandra Łukaszenki niż np. Angeli Merkel, która rzekomo jest punktem odniesienia dla Donalda Tuska. Merkel musi się konsultować i z CDU, i z Bundestagiem.

Tusk uznaje to za będne. Jego sfrustrowana partia czeka więc, aż lider osłabnie. Rewanż będzie malowniczym widowiskiem.

Bolesne rozczarowanie przeżyło niedawno kilku regionalnych liderów Platformy. Po wygranych wyborach zgodnie z dotychczasowym zwyczajem przedstawili szefowi rządu i własnej partii propozycje kandydatów na wojewodów w swoich województwach. W pakiecie po kilka nazwisk. Propozycje jednak nie zostały uwzględnione. Warszawa, czyli Donald Tusk, mianowała osoby, których nazwiska były kompletnym zaskoczeniem. Rzecz nawet nie w tym, że nie przeforsowali swoich kandydatów. Rzecz w upokorzeniu, które przeżyli, zażądano bowiem od nich list nazwisk po to tylko, aby je z hukiem odrzucić.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?