Bolesne rozczarowanie przeżyło niedawno kilku regionalnych liderów Platformy. Po wygranych wyborach zgodnie z dotychczasowym zwyczajem przedstawili szefowi rządu i własnej partii propozycje kandydatów na wojewodów w swoich województwach. W pakiecie po kilka nazwisk. Propozycje jednak nie zostały uwzględnione. Warszawa, czyli Donald Tusk, mianowała osoby, których nazwiska były kompletnym zaskoczeniem. Rzecz nawet nie w tym, że nie przeforsowali swoich kandydatów. Rzecz w upokorzeniu, które przeżyli, zażądano bowiem od nich list nazwisk po to tylko, aby je z hukiem odrzucić.
Najlepszym przykładem szoku, który przeżyła PO, jest sytuacja z Lublina. Tam wojewodą – ku zachwytowi lokalnego PiS – została prof. Jolanta Szołno-Koguc, bliska współpracownica Zyty Gilowskiej. Co mógł zrobić w tej sytuacji szef lubelskiej PO? Poburczał trochę do lokalnych mediów, że "decyzja premiera jest niezrozumiała".
I tyle. W żadnym innym momencie historii PO jej działacze nie mieli poczucia, że ich wola nic nie znaczy wobec decyzji przewodniczącego partii.
Chodzą do kolegów z PSL
Ktoś powie, że to dobrze. Bo po latach partyjniactwa, rozrostu lokalnych układów, samowoli partyjnych baronów pojawił się człowiek, który to wszystko przetnie. Tak jednak nie jest, bo arbitralne decyzje Tuska niczego nie przecinają w lokalnych układach. To tylko rozgrywanie jednych koterii przeciw drugim. Poza tym jedna patologia – czyli samowola partyjnych baronów – zostaje zastąpiona przez drugą. System rządów osobistych, sprawowanych przez jednego człowieka. W oderwaniu od demokratycznych mechanizmów wyłaniania i sprawowania władzy.
Według powszechnego przekonania Polską rządzi Platforma Obywatelska. W istocie Platforma niczym nie rządzi, jest jedynie narzędziem w rękach jednego człowieka. Jej członkowie, władze partii, klubu parlamentarnego itp. nie mają wpływu na decyzje rządu ani tym bardziej premiera. Dzieje się to w sytuacji, gdy konstytucja określa nasz system polityczny jako parlamentarno- -gabinetowy. Pod tym względem, rzec można, ogon macha psem.