W wieczór sylwestrowy mój znajomy powiedział: "To co, polityka znowu wraca do Polski?". Dopytany, co ma na myśli, wyjaśnił, że Donald Tusk staje właśnie przed wyzwaniami, których nie da się opędzić marketingiem.
Zareagowałem sceptycyzmem. Ileż to już razy w ciągu poprzednich czterech lat zapowiadaliśmy – my, komentatorzy – początek polityki prawdziwej. Choćby wtedy, gdy dotarł do nas światowy kryzys finansowy, nie mówiąc o takich kataklizmach, jak afera hazardowa czy smoleńska katastrofa. Wystarczyła jednak względna przewidywalność kreatywnej księgowości ministra Jacka Rostowskiego (jest w tym rzeczywiście dobry), pewna ostrożność w makroekonomicznych posunięciach oraz sztuczki. Te ostatnie bardziej z gatunku PR niż polityki realnej.
Filozofia "trudnych reform"
Pokaz takich fajerwerków dał zresztą Donald Tusk ostatniego dnia roku 2011. Tłumacząc ludziom znękanym kolejkami do aptek, że winni ich niedoli są lekarze chcący żerować na cudzej krzywdzie, choć jeszcze 30 grudnia późnym wieczorem Ministerstwo Zdrowia poprawiało listę refundowanych leków. Tusk przeprosił, po czym oznajmił, że zamęt w polityce lekowej jest w 99 procentach niezawiniony przez rząd.
Na ile poirytowani ludzie to kupią? Obserwujmy sondaże. Sukcesem platformerskiej propagandy ostatnich lat jest oderwanie poszczególnych porażek rządu od rządu jako całości, a już w szczególności od partii rządzącej i premiera.
Przyszły rok będzie rokiem bez jakichkolwiek wyborów, więc zapewne wzmocni jeszcze w umysłach Polaków poczucie bezalternatywności. Nawet przebudowa koalicji jest mało prawdopodobna. Owszem, Tusk może mieć z koalicyjnymi partnerami nieco ciężej, niż się zdawało przed miesiącem. Za kulisami Waldemar Pawlak wierzga w sprawie przesunięcia wieku emerytalnego kobiet, a Janusz Palikot i Leszek Miller wbrew pierwszym wrażeniom nie palą się, aby wspierać rząd w sprawie tak niepopularnej.