Prognoza na 2012 rok - Piotr Zaremba

Czy marketing polityczny ustąpi miejsca prawdziwej polityce? Czy Donald Tusk nadal będzie udawał reformatora, a prawica zacznie się prześcigać w radykalizmie? – publicysta kreśli scenariusze na 2012 rok

Publikacja: 01.01.2012 19:54

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W wieczór sylwestrowy mój znajomy powiedział: "To co, polityka znowu wraca do Polski?". Dopytany, co ma na myśli, wyjaśnił, że Donald Tusk staje właśnie przed wyzwaniami, których nie da się opędzić marketingiem.

Zareagowałem sceptycyzmem. Ileż to już razy w ciągu poprzednich czterech lat zapowiadaliśmy – my, komentatorzy – początek polityki prawdziwej. Choćby wtedy, gdy dotarł do nas światowy kryzys finansowy, nie mówiąc o takich kataklizmach, jak afera hazardowa czy smoleńska katastrofa. Wystarczyła jednak względna przewidywalność kreatywnej księgowości ministra Jacka Rostowskiego (jest w tym rzeczywiście dobry), pewna ostrożność w makroekonomicznych posunięciach oraz sztuczki. Te ostatnie bardziej z gatunku PR niż polityki realnej.

Filozofia "trudnych reform"

Pokaz takich fajerwerków dał zresztą Donald Tusk ostatniego dnia roku 2011. Tłumacząc ludziom znękanym kolejkami do aptek, że winni ich niedoli są lekarze chcący żerować na cudzej krzywdzie, choć jeszcze 30 grudnia późnym wieczorem Ministerstwo Zdrowia poprawiało listę refundowanych leków. Tusk przeprosił, po czym oznajmił, że zamęt w polityce lekowej jest w 99 procentach niezawiniony przez rząd.

Na ile poirytowani ludzie to kupią? Obserwujmy sondaże. Sukcesem platformerskiej propagandy ostatnich lat jest oderwanie poszczególnych porażek rządu od rządu jako całości, a już w szczególności od partii rządzącej i premiera.

Przyszły rok będzie rokiem bez jakichkolwiek wyborów, więc zapewne wzmocni jeszcze w umysłach Polaków poczucie bezalternatywności. Nawet przebudowa koalicji jest mało prawdopodobna. Owszem, Tusk może mieć z koalicyjnymi partnerami nieco ciężej, niż się zdawało przed miesiącem. Za kulisami Waldemar Pawlak wierzga w sprawie przesunięcia wieku emerytalnego kobiet, a Janusz Palikot i Leszek Miller wbrew pierwszym wrażeniom nie palą się, aby wspierać rząd w sprawie tak niepopularnej.

To jednak oznacza utrwalenie się obecnego układu, być może za cenę ustępstw ze strony architektów rządowej polityki. Ludowcy są dziś zdziwieni, że rządowy projekt zmian w systemie emerytalnym idzie dalej niż w Niemczech, które mają wszak znacznie mniej od Polski korzystną sytuację demograficzną. To może jednak oznaczać, że w ostatecznym rachunku Tusk z Rostowskim będą mieli z czego ustępować: PSL, ale i społeczeństwu. Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z maestrią – ale znów nie tyle rządowej polityki, ile marketingu.

Naturalnie rok 2012 będzie – razem z końcówką roku 2011 – rokiem w jakiejś mierze przełomowym. Po pierwsze, Tusk sięgnął jednak po coś, czego do tej pory unikał: po paradygmat reformowania.

Jeszcze na konwencji PO w Sopocie na początku kampanii wyborczej do parlamentu polemizował z tymi, którzy żądają od niego strategii na wiele lat i zmuszania Polaków do wyrzeczeń. Była to gra wyborcza, platformerscy urzędnicy szeptali już od dawna po kątach, że tak dalej się nie da. Głównym powodem przyjęcia zaraz po wyborach filozofii "trudnych reform" jest sytuacja. Tak się rzeczywiście już nie da, deficytu nie można bez końca maskować księgowymi trikami.

Premier "eurosceptyk"

Jakąś rolę może też odgrywać poszukiwanie nowych uzasadnień dla własnych rządów. Kiedy antypisowskie kanonady stały się rutyną, kiedy mało kto z Polaków poza Waldemarem Kuczyńskim boi się naprawdę Jarosława Kaczyńskiego, dobrze jest mieć kolejny argument za skupieniem się wokół rządu.

Ten motyw widać, aczkolwiek – powiedzmy sobie szczerze – nie jest on pierwszoplanowy. Fakt, iż rząd bierze na pierwszy ogień reformę emerytur, która skłóci go z dużymi i wyborczo ważnymi grupami pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków, świadczy o realnej potrzebie. Gdyby chodziło tylko o igrzyska, Tusk mógłby zacząć od finansowo niezbyt istotnych zmian uderzających w rolników, wypchnąć w ten sposób PSL z rządu, dobrać sobie Palikota lub Millera i mieć zapewniony spektakl dla mediów na wiele miesięcy.

Sytuacja jest na tyle poważna, że próbuje iść drogą zmian realnych. No, chyba że na końcu tego scenariusza kryje się jakaś sztuczka, jakiś podstęp, którego nie jesteśmy sobie w stanie w tej chwili wyobrazić. Ale pole manewru tej ekipy wobec finansowych konieczności się zawęża.

Nawet zaś i bez sztuczek możemy być naturalnie potężnie zaskoczeni. Z jednej strony ten rząd nawet powodowany wolą reform nie staje się rządem fachowców. Tusk układał go tak jak poprzedni, głównie pod swoje polityczne potrzeby.

Może być tak, że już próba solidnego przeprowadzenia jednej, dwóch reform zakończy się przynajmniej częściowym wykolejeniem się. Wielce pouczający jest tu przywołany już przypadek ustawy refundacyjnej. Przecież to także klasyczna reforma zmierzająca do uszczelnienia systemu dofinansowania leków. Z jednej strony realizując ją, ministerialni urzędnicy trafili w splot interesów, z którymi nie umieli sobie poradzić. Ich wyrazem jest opór lekarzy przed weryfikowaniem uprawnień pacjentów.

Z drugiej – sami zrobili to niechlujnie, i to nawet na poziomie technicznym: minister Ewa Kopacz, skądinąd pupilka premiera, miała już głowę zaprzątniętą czymś innym. Stąd realne straty społeczne, ale i nauka na przyszłość: może nie warto porywać się na rzeczy wielkie z tak kiepską ekipą?

Tym z kolei, co może pozwolić przejść Tuskowi trudny okres suchą stopą, jest paradoksalnie międzynarodowy charakter kryzysu finansowego. Jeśli pogłębią się trudności najbardziej zadłużonych krajów, jeśli ożywi się debata na temat ich wsparcia przez całą Europę, ale i wtedy, kiedy strefa euro zacznie się realnie dzielić na kraje o różnej prędkości, Polacy mogą odczuć kłopoty na własnej skórze, ale niekoniecznie muszą obwiniać za to w pierwszej kolejności własny rząd. Rozumie to Tusk, fundując nam w apogeum kryzysu aptekowego niejasne rozważania o tym, że on także jest "eurosceptykiem".

Pogubione elity

To jednak doprowadza nas do drugiego tematu, który czyni ten nowy rok, znowu wraz z końcówką poprzedniego, przełomowym. Nasze związki ze światem, a w szczególności z Unią Europejską, stają się samoistnym tematem debaty na skalę do tej pory niespotykaną – może poza czasem akcesji i sporu o nicejski system głosowania.

I po raz pierwszy w zdawałoby się raz na zawsze utarte schematy wkrada się dysonans. Solidnie proeuropejscy Polacy odrzucają w sondażach perspektywę szybkiego wprowadzenia euro. Przesądzone raz na zawsze unijne konieczności stają się nagle czymś groźnym, niosącym niepewność, jeśli nie chaos.

Rząd próbował reagować na to ucieczką do przodu. Tym były federalistyczne zapowiedzi Radosława Sikorskiego w Berlinie. Ta ucieczka nie wypaliła podwójnie: Polacy okazali się nieprzygotowani na pomysł wydzierania im suwerenności, a z gadania o wzmocnieniu instytucji wspólnotowych wyszło kolejne wsparcie dla koncertu mocarstw maskowanego niejasnymi zasadami paktu fiskalnego.

Sylwestrowe wywody Tuska o jego rzekomym eurosceptycyzmie pokrywają chyba chwilowe cofnięcie się. Rząd PO będzie teraz ostrożnie nawoływał do zacieśnienia więzów europejskich, ale też na potrzeby wyborców trochę dystansował się od Unii realnej jako źródła groźnego w skutkach bałaganu.

Na jak długo wystarczy takich piruetów? Na niedługo. Ale też w tej sprawie polski rząd jest skazany jak w żadnej na improwizację i na oglądanie się na innych. Zwłaszcza przy braku własnych pomysłów, braku odwagi choćby w poszukiwaniu sojuszników wśród krajów bliskiej nam nowej Unii. I przy gorszych niż w tym roku warunkach: zwycięstwa socjalistów w Niemczech i we Francji zawężą nam pole gry.

Ta swoista "europeizacja" debaty tworzy za to szansę, choć i zagrożenie dla prawicowej opozycji. Jej "krajowa" odpowiedź na rządową kurację finansową jest niejasna. Poszczególne pomysły (reforma systemu budżetowania, obrona sektora bankowego poprzez jego częściową renacjonalizację) brzmią przekonująco. Ale zamiar kwestionowania wszystkich kroków oszczędnościowych jawi się jako nazbyt obstrukcyjny. To czysta negacja.

Za to krytyka tendencji nurtujących dziś Unię Europejską to temat samograj. I dlatego, że przyjmowano nas rzeczywiście do całkiem innego organizmu. Przekształcanie go w federację to odwoływanie się do inżynierii społecznej o niepewnych skutkach. Ale i dlatego, że same europejskie elity są pogubione. Tą inżynierią społeczną próbują pokryć własną koncepcyjną pustkę. Na tym tle odwołanie się do zdroworozsądkowego eurosceptycyzmu może gwarantować umiarkowane sukcesy, również wyborcze.

Niezborna opozycja

Niebezpieczeństwem jest groźba radykalnej licytacji. Wzmacniana podziałem opozycyjnej prawicy na dwa odłamy. Po kilku miesiącach wahań Solidarna Polska znalazła sobie temat: nie zdziwię się, jeśli wkrótce Zbigniew Ziobro wezwie po prostu do wystąpienia Polski z Unii Europejskiej. Daje mu to możliwość okopania się na prawej flance wśród wyborców otwarcie antyeuropejskich. Odegrania roli nowego LPR z szansą na przekroczenie pięcioprocentowej bariery w wyborach do europarlamentu w 2014 roku.

To jednak utrwali podział prawicy na dwa obozy, a PiS, który powinien szukać w takiej sytuacji wyborców bardziej w centrum, choćby pod hasłem obrony obecnej Europy ojczyzn, skaże na stałe licytowanie się z bardziej radykalnym konkurentem. Temu radykalizmowi będą sprzyjały także procesy społeczne. Nie wykluczam dalszego ożywienia się autentycznego nurtu kontestacji unijnej poprawności, czego symbolem były już w tym roku manifestacje z nagła reanimowanych narodowców.

Ta prawicowa opozycja wciąż pozostaje zbyt słaba i niezborna jak na marzenia o przyszłym Budapeszcie, ale przed jej totalną krytyką takiego komentatora jak ja powstrzymuje panująca w Polsce atmosfera. Przez ostatnie cztery lata obóz Tuska zbudował solidne podstawy instytucjonalnej marginalizacji tych środowisk. Czasem wręcz nasuwając skojarzenia z kulturą polityczną krajów na wschód od naszej granicy. Paradoksalnie jednak wstrząsy związane z kryzysem finansowym mogą ten proces po części powstrzymać.

Te wstrząsy niekoniecznie natomiast przysłużą się lewicy, nawet jeśli integracyjne ruchy Aleksandra Kwaśniewskiego stanowią fakt, którego stratedzy Platformy nie mogą lekceważyć. Społeczny ferment może bowiem zepchnąć na drugi plan motyw radykalnych zmian obyczajowych i światopoglądowych, a z nawoływań Palikota i Millera do roztopienia się w Europie uczynić przynajmniej na dłuższą chwilę śmieszną mrzonkę.

Już dziś winiarz z Biłgoraja nawołujący do legalizacji heroiny w apogeum lęków związanych z Unią wydawał się postacią zabawną, z jakby trochę innej epoki, choć minęło ledwie kilka miesięcy. Choć trzeba uwzględnić i to, że establishment w postaci Kwaśniewskiego natychmiast podał mu rękę, namaszczając na jednoczyciela lewicy. Krewcy prawicowcy wybierający się na blokowanie jego pierwszomajowego pochodu mogą podtrzymać Palikota także – niejako z drugiej strony.

Mgliste nadzieje

Na koniec warto sobie jeszcze zadać pytanie, co zrobi Tusk z tymi zmianami, które nie łączą się bezpośrednio z pomniejszaniem długu i ratowaniem strefy euro. Inne Euro – piłkarskie mistrzostwa Europy 2012 – obnażą zapewne nasze katastrofalne słabości w dziedzinie infrastruktury. Pokaże nas jako kraj kiepskich, zatłoczonych dróg i korkującej się kolei. A czy dojdzie do ziszczenia się rzucanych z dawien dawna zapowiedzi otwarcia zawodowych korporacji, uproszczenia przepisów, uwolnienia polskiej gospodarki od gorsetu biurokracji?

Mianowanie Jarosława Gowina symbolem tej polityki stwarza mgliste nadzieje. Mam jednak wrażenie, że Tusk będzie używał jakichś elementów tej polityki bardziej do punktowego przyćmiewania innych swoich niepowodzeń, tak jak kiedyś używał walki z dopalaczami czy pedofilami.

A czy będzie w tym równie skuteczny jak wtedy? Jego wpływ na świadomość Polaków może się odrobinę zmniejszyć. Choć za rok będzie rządził nadal.

Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"

W wieczór sylwestrowy mój znajomy powiedział: "To co, polityka znowu wraca do Polski?". Dopytany, co ma na myśli, wyjaśnił, że Donald Tusk staje właśnie przed wyzwaniami, których nie da się opędzić marketingiem.

Zareagowałem sceptycyzmem. Ileż to już razy w ciągu poprzednich czterech lat zapowiadaliśmy – my, komentatorzy – początek polityki prawdziwej. Choćby wtedy, gdy dotarł do nas światowy kryzys finansowy, nie mówiąc o takich kataklizmach, jak afera hazardowa czy smoleńska katastrofa. Wystarczyła jednak względna przewidywalność kreatywnej księgowości ministra Jacka Rostowskiego (jest w tym rzeczywiście dobry), pewna ostrożność w makroekonomicznych posunięciach oraz sztuczki. Te ostatnie bardziej z gatunku PR niż polityki realnej.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?