Jan Rokita: Zamknąć mi dziób wyrokiem

Młody prokurator Kornatowski, przed którym miała się dopiero otworzyć kariera zawodowa, nie miał żadnych zahamowań, aby sfabrykować dowody niewinności milicjantów, którzy bili Tadeusza Wądołowskiego – pisze publicysta i polityk

Publikacja: 02.07.2013 20:12

Jan Rokita

Jan Rokita

Foto: Fotorzepa, Andrzej Bialik Andrzej Bialik

Red

Tych kilka uwag spisuję w reakcji na obszerny artykuł Pana Redaktora Mariusza Ziomeckiego poświęcony w znacznej mierze analizie psychologicznej mojej osobowości i charakteru. Temat ten – co mnie całkowicie zaskakuje – fascynuje zresztą wielu analityków z różnych mediów. Ale w przeciwieństwie do nich Redaktor Ziomecki formułuje także ważne sądy w kwestii rozliczenia zbrodni dyktatury komunistycznej i wad współczesnego wymiaru sprawiedliwości.

W postawie wyprostowanej

Jestem wdzięczny Redaktorowi Naczelnemu „Rzeczpospolitej” za możliwość takiej reakcji na łamach szacownego dziennika. Będzie to zresztą moja jedyna reakcja na z górą setkę publicznych wypowiedzi odnoszących się do przegranego przeze mnie sporu sądowego z panem prokuratorem Kornatowskim. Część z nich upubliczniała oczywiste nieprawdy co do twardych faktów, jak choćby oficjalny przedstawiciel samorządu komorniczego solennie zaprzeczający zajęciu przez komornika mojej pensji albo Czołowa Dziennikarka wymyślająca z nieukrywaną złośliwością gigantycznych rozmiarów krakowskie nieruchomości, których miałbym być właścicielem (tylko dla porządku wspomnę, że nigdy ich nie posiadałem i nie posiadam).

Przypadek jawnego deklarowania nieprawdy przez samorząd komorniczy może być przyczynkiem do toczącej się debaty na temat deregulacji korporacji zawodowych, w której najważniejszy argument jej przeciwników głosi przecież, że ponoć stoją one na straży standardów etyki zawodowej. Wiele spośród owych głosów nie wyrażało żadnej myśli, ale służyło jedynie szyderstwu na temat Rokity, który „płacze o pieniądze i kłamie”. Co może być ciekawe dla analizy poziomu mediów, nie było tu bowiem zbyt wielkiej różnicy pomiędzy poziomem tabloidów i gazet uważanych za „poważne”.

Wspominam o tym tylko dlatego, żeby wytłumaczyć, że z całym tym mocno zdemoralizowanym towarzystwem polemizować nie chcę. Od jakiegoś czasu zbiorowy rechot zdobył sobie prawo obywatelstwa w polskiej debacie publicznej, szczególnie wtedy gdy zahacza ona o kwestie cnót: np. wiary albo sprawiedliwości. Należę do zwolenników tezy, że do tego nowego „uczestnika” polskiej debaty należy odnosić się w postawie wyprostowanej, bez wrogości, ale też bez schylania się do zbyt niskiego poziomu. Na ten temat tyle musi wystarczyć.

Gwarancja wiarygodności

Co innego tekst Redaktora Ziomeckiego. Po pierwsze, ów Autor to postać szacowna, a każda polemika jest jakimś świadectwem respektu dla przeciwnika. Ale po drugie, Ziomecki najwyraziściej stawia tezę, z którą zgodzić się absolutnie nie sposób.

„Problemem jest nie werdykt, ale kara” – twierdzi Autor, odnosząc się do przegranego przeze mnie procesu. Cóż to w istocie znaczy? Że nie można wprawdzie zgodzić się z surowością kary skazującej kogoś za publiczne sformułowanie opinii na „śmierć ekonomiczną”, gdyż takie drakońskie praktyki sądowe mają na celu zastraszenie wszystkich uczestników debaty, czyli pośrednio godzą w zasadę wolności słowa. Ale istota podejścia sądu do kwestii zbrodni stanu wojennego i dyktatury komunistycznej jest właściwa.

Jeśli zatem ktoś, nie mając w ręku skazującego wyroku karnego, ośmieli się jeszcze raz wskazać z imienia i nazwiska ludzi odpowiedzialnych za tamte zbrodnie i krytykować fakt ich nierozliczenia w wolnej Polsce, to należy mu zamknąć dziób wyrokiem sądowym, tyle że nie aż tak drakońskim, aby konfiskowano mu pensje przez następnych dwadzieścia lat.

Całkiem niewykluczone, że Autor nie ma świadomości takich konsekwencji swojego stanowiska, a chciał tylko pokazać, że bynajmniej nie jest jakimś tam – za przeproszeniem – sympatykiem Rokity. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Autor (jak zresztą niemal wszyscy wypowiadający się publicznie) nie zadał sobie trudu zapoznania się ani z aktami sądowymi mojego sporu z prokuratorem Kornatowskim, ani z dokumentacją śmierci śp. Tadeusza Wądołowskiego na posterunku milicji w Gdyni w 1986 roku. Mimo to z pewną dezynwolturą zakłada, że akta tzw. komisji Rokity nie trzymają „dobrych standardów staranności”, więc niewykluczone, że Rokita jest „ofiarą własnej niedoróbki”.

Zostawmy już na boku fakt, że to nie ówcześni posłowie, ale najwybitniejsi ówcześni opozycyjni adwokaci analizowali owe akta, ale skoro dożyliśmy czasów, w których ich analizy nie są już publicznie wiarygodne, poprzestańmy na tym, co – jak rozumiem – w dzisiejszych czasach powinno być gwarancją pełnej wiarygodności. Czyli na twardych faktach, które ustaliła jeszcze Milicja Obywatelska i komunistyczna prokuratura w latach 80., i tym, co wprost i bez wątpliwości z nich wynika.

Duże plamy krwi

W 1986 roku Tadeusz Wądołowski w ogóle nie był poszukiwany przez milicję. Zostało to odnotowane na nakazie jego osadzenia sporządzonym w gdyńskim komisariacie. Kradzież kur z jakiegoś kurnika pojawia się dopiero po zatrzymaniu i całkiem dobrze może być ad hoc stworzoną legendą.

Pewne jest zaś, że spośród dwóch milicjantów o nazwiskach Mey i Renk, którzy Wądołowskiego zatrzymali, pierwszy z nich dobrze znał się z zatrzymanym. Wądołowski musiał zatem wiedzieć, kto chce go zatrzymać i że z tych rąk nic dobrego go spotkać nie może, więc uciekał, a gdy go schwytano, nie zachowywał się potulnie.

Zaraz po zatrzymaniu obaj milicjanci zaczęli go bić. Żeby Redaktor Ziomecki nie miał wątpliwości: to nie są ustalenia „komisji Rokity”, tylko zeznania milicjantów przed komunistycznym prokuratorem. Tak dalece pewni byli swojej bezkarności, że nie ukrywali faktu owego bicia, jedynie starali się później minimalizować jego znaczenie. Bito go, mimo że zatrzymany krzyczał, iż jest chory na padaczkę; zresztą nie zważając na to, w nakazie osadzenia milicjanci bez wahania napisali: „zdrowy”.

O tym, co działo się później na komisariacie, mamy sprzeczne informacje. Mey mówi, że nie zajmował się w ogóle zatrzymanym, bo musiał natychmiast opuścić komisariat na cztery godziny. Renk twierdzi, że sprowadził aresztanta na „dołek”, gdzie „przeprowadził z nim rozmowę”. Ale inny milicjant – Dawidowicz, który tego dnia był dyżurnym komisariatu, zeznaje, że Renk i Mey wzięli wspólnie zatrzymanego na dwugodzinne przesłuchanie, po czym to właśnie Mey – ponoć nieobecny w tym czasie – odprowadzać miał aresztanta do celi.

Pewne jest tylko jedno. Zaraz po zakończeniu owej „rozmowy” milicjanci wezwali na komisariat pogotowie, a lekarka, która przyjechała, stwierdziła zgon. Obrażeń na ciele zmarłego nie badała, bo jak potem tłumaczyła, „nie jest medykiem sądowym”.
Wiemy więc tylko tyle, że twarz zmarłego była zakrwawiona, a na ścianach i na posadzce celi były duże plamy krwi. I „smugowaty podłużny rozmaz krwi” na podłodze, taki, jaki zostaje, gdy ktoś przeciąga z miejsca na miejsce zakrwawione ciało.

Świadectwo bezprawia

To jest pierwsza część historii; druga to aktywność dwójki prokuratorów, których w 1991 roku komisja sejmowa uznała za niekwalifikujących się do dalszej pracy w prokuraturze, wnioskując też o postawienie im poważnych zarzutów karnych: Godlewskiej i Kornatowskiego. Przeprowadzili oni kilka rutynowych czynności, po czym sprawę zamknięto, uznając, że Wądołowski umarł na… atak serca (!!!).

Nie próbowali nawet wyjaśnić sprzeczności zeznań milicjantów, do głowy im nie przyszło sprawdzać, czy naprawdę Mey opuścił teren komisariatu i dokąd się udał. Nie interesowali się tym, kto jeszcze był w tym czasie na komisariacie ani czy są jacyś świadkowie bicia zatrzymanego. Nie zażądali notatki z owej „rozmowy” z aresztantem ani nawet nie oglądnęli pomieszczenia, w którym się ona miała odbyć.

Milicjantów przesłuchano rutynowo w dwa miesiące po zgonie, a sanitariuszy nie przesłuchano w ogóle. Rodziców ofiary, mieszkających pod znanym prokuraturze adresem urodzenia Wądołowskiego, zawiadomiono o śmierci syna… pół roku później.

Dotąd cała ta historia jest jak z typowego milicyjnego scenariusza lat 80. Pracując najpierw w „podziemnej” komisji Romaszewskiego, a potem przewodnicząc sejmowej komisji badającej zbrodnie stanu wojennego, napatrzyłem się na około pół setki takich historii.
A jednak w historii śmierci Tadeusza Wądołowskiego jest coś, co wzbudza do dziś we mnie szczególną abominację. Jest to postępowanie prokuratora z lekarzem biegłym sądowym, który przeprowadził sekcję zwłok.

Rok po zdarzeniach na komisariacie, a pół roku po ostatecznym zamknięciu sprawy, ów lekarz – ni stąd, ni z owąd – jeszcze dwukrotnie został przesłuchany przez prokuratora Kornatowskiego. Ten protokół pozostaje do dziś unikalnym świadectwem bezprawia.

Na zwykłych ludziach

Lekarz sądowy oczywiście musiał być w tamtych latach świadom, że w takich sprawach winien iść ręka w rękę z milicją. Ale jednak początkowo ma jakieś zawodowe wątpliwości. W swoich ocenach stara się używać formy coniunctivu, który daje mu minimum etycznego komfortu.

Jakże to dobrze znana praktyka lekarska z tamtych lat! Mówi: „Obrzęk płuc i mózgu mógł być następstwem niewydolności krążenia”. Nie wiemy, czy tylko upomniany, czy wprost zaszantażowany przez prokuratora, poprawia się jednak: „Prostuję, był następstwem niewydolności krążenia”. I już całkiem złamany dodaje: „Oświadczam, że uderzenia pałką milicyjną nie miały związku ze zgonem”.

Nadmiernie pewni siebie milicjanci przyznali się nieopatrznie do bicia aresztanta, więc po dłuższym czasie „z góry” ktoś wyraził z tego powodu niezadowolenie. Trzeba więc było sfabrykować lepsze dowody ich niewinności. Młody prokurator, przed którym miała się dopiero otworzyć kariera zawodowa, nie miał żadnych zahamowań.

Redaktor Ziomecki ma prawo tego nie wiedzieć, bo się tym nigdy nie zajmował. Ale to właśnie takie przypadki są prawdziwą miarą bezprawia stanu wojennego i końcówki komunizmu. Zabijanie znanych opozycjonistów zdarzało się, ale należało już do rzadkości. Totalitaryzm w wersji Kiszczaka i Jaruzelskiego praktykowany był przede wszystkim na zwykłych ludziach.

I takim przypadkom poświęcony jest w lwiej części tzw. raport komisji Rokity. Jan Nowak Jeziorański napisał kiedyś, że uchronienie tego rodzaju spraw przed zapomnieniem jest prawdziwą miarą wartości tego raportu. Kiedy na jakimś prowincjonalnym posterunku milicjanci – mający całkowite poczucie bezkarności – bili kogoś, aż go po prostu zabili, całe ówczesne państwo, ze swoimi sądami, prokuratorami, urzędami, a jak trzeba było to i z Radą Państwa włącznie, stawało w ich obronie.

Znam podobne przypadki, gdy jakiś przyzwoity sędzia wydał łagodne co prawda, ale skazujące wyroki na milicjantów bijących aż do śmierci. Wtedy w obronie systemu zaczynał działać Sąd Najwyższy i Rada Państwa. Swoisty fenomen państwa w państwie, jakie stworzył w swoim resorcie Kiszczak w ostatnim dziesięcioleciu komunizmu, jest właśnie tą najbardziej demoniczną stroną ówczesnej politycznej rzeczywistości.

Z pewną melancholią

Czy w sprawie śmierci śp. Tadeusza Wądołowskiego rozsądny i uczciwy wobec siebie człowiek może mieć jakieś poważniejsze wątpliwości? Nie wiem, pozostawiam to do rozstrzygnięcia Redaktorowi Ziomeckiemu i wszystkim tym, którzy z taką energią wyrażają radość z późniejszej wielkiej kariery i sądowego tryumfu prokuratora Kornatowskiego w wolnej Polsce.

Przyznaję się, że ja – odkąd znam tę sprawę – takich wątpliwości nigdy nie miałem i nie mam nadal. Może dlatego, że zapewne dłużej i na wielu podobnych casusach studiowałem mechanizm ówczesnego bezprawia.

Czy postawa prowadzących to śledztwo prokuratorów może zostać zakwalifikowana jako „nikczemna”, a nominacja jednego z nich na szefa policji w wolnej Polsce za „akt hańbiący dla policji”? Tamte zaś wymuszone zmiany kluczowych zeznań biegłego za „fabrykowanie dowodów”? Tak, to prawda, wszystko to są ostre słowa, ale przecież z takim samym spokojnym przekonaniem wypowiedziałbym je zarówno dzisiaj, jak i wtedy.

Czy naprawdę Redaktor Ziomecki z ręką na sercu uważa, że zarówno wtedy, jak i obecnie moje argumenty to po prostu „wrzask”, albowiem miota mną „pycha, zaślepienie, histeria, lekkomyślność i moralizatorstwo”, a nadto jeszcze: „charakterystyczny dla mnie patos i pokrętność”? Ba, na wyrażenie swych namiętności Autorowi nie starcza nawet mowy ojczystej, bo dla postawienia puenty potrzebuje jeszcze jakiegoś (obelżywego zapewne) angielskiego idiomu!

Ja sam oceniam swoją postawę raczej jako przejaw zdrowego rozsądku, wspartego rzetelną wiedzą o mechanizmach bezprawia w tamtych latach. I zastanawiam się z pewną melancholią, czy w ogóle można jeszcze w dzisiejszych czasach prowadzić ostre polemiki o poglądy, bez całej tej pseudopsychologii, mającej wyłącznie dyskredytować wartość cudzej argumentacji?

Swoją drogą, jestem niemal pewien, że w całych dziejach „Rzeczpospolitej” nikt dotąd (z zawodowymi mordercami włącznie) nie został w tekście jednego artykułu potraktowany taką wiązanką. A co najbardziej zabawne, wszystko to po to, by dowieść słuszności idei karania za nazbyt ostre słowa. Przyznaję, iż czasem sobie myślę, że świat zwariował…

Celem jest zamknięcie ust

Ten wyrok w sprawie Kornatowski kontra Rokita jest groźny i trzeba zrobić wszystko, ażeby go uchylić. Ale nie dlatego że prowadzi do „śmierci ekonomicznej” Jana Rokity. Owszem, ten aspekt sprawy ma niebłahe znaczenie, jednak przede wszystkim prywatnie – dla mnie.

W dziedzinie publicznej ów wyrok jest tak bardzo niebezpieczny, ponieważ jego prawdziwym celem jest zamknięcie ust każdemu, kto by się ośmielił jeszcze żądać imiennej odpowiedzialności konkretnych prokuratorów czy sędziów za bezprawie dyktatury Jaruzelskiego.

Utrzymanie się tego wyroku będzie tryumfem korporacji. Sędziowie i prokuratorzy i tak już obronili swoich kolegów przed odpowiedzialnością za to, co wyprawiali w stanie wojennym. Teraz dodatkowo zapewnią im przeprosiny na pierwszych stronach dzienników i ruinę materialną tych, którzy ośmieliliby się nadal uznawać to za jakąś niesprawiedliwość.

Tych kilka uwag spisuję w reakcji na obszerny artykuł Pana Redaktora Mariusza Ziomeckiego poświęcony w znacznej mierze analizie psychologicznej mojej osobowości i charakteru. Temat ten – co mnie całkowicie zaskakuje – fascynuje zresztą wielu analityków z różnych mediów. Ale w przeciwieństwie do nich Redaktor Ziomecki formułuje także ważne sądy w kwestii rozliczenia zbrodni dyktatury komunistycznej i wad współczesnego wymiaru sprawiedliwości.

W postawie wyprostowanej

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Franciszek Rzońca: Polska polityka wymaga poważnych zmian. Jak uratować demokrację nad Wisłą?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Czy Elon Musk stanie się amerykańskim Antonim Macierewiczem?
Opinie polityczno - społeczne
Polska prezydencja w Unii bez Kościoła?
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką