Fala zamieszek, która przetacza się przez kraje arabskie, sprawiła, że do góry poszły ceny ropy oraz innych surowców. Wiele wskazuje na to, że ta tendencja będzie trwała. Do czasu aż sytuacja w regionie największego wydobycia ropy na świecie się nie uspokoi, nie ma co marzyć o niskich cenach paliw. Przeciwnie, każdy dzień niepewności przynosi kolejny wzrost. A gdy ceny ropy rosną, drożeją transport i wyroby przemysłu chemicznego, a w efekcie zaczynają hamować gospodarki krajów niemających własnych źródeł tego surowca.
Im dłużej więc Arabowie walczą w słusznej sprawie demokracji, tym większe jest prawdopodobieństwo, że ucierpią na tym liczne kraje, zwłaszcza te o słabszych gospodarkach. Tym bardziej że już teraz widać tendencję do przepływu kapitałów na najsilniejsze rynki. Pieniądze wycofywane są z takich krajów jak Polska i płyną tam, gdzie jest bezpiecznie, czyli na przykład na giełdę nowojorską. Kupowane są też "waluty kryzysowe", takie jak dolar i frank szwajcarski. Jeśli sytuacja się nie uspokoi, ta tendencja będzie się pogłębiać.
Dla Polski to szczególnie niedobre informacje, bo oznaczają, że nasza gospodarka może szybko wpaść w kłopoty. Już przed rozpoczęciem rewolty w krajach arabskich kilku poważnych ekonomistów przewidywało, że w drugiej połowie roku nastąpi zwolnienie rozwoju. Jeszcze trochę podrożeje ropa i prognozę tę trzeba będzie uznać za zbyt ostrożną. Jeżeli z powodu zbyt słabych wskaźników gospodarczych odwrócą się od nas zagraniczni inwestorzy, to nasza słabość stanie się bardzo widoczna. Pojawią się kłopoty z finansowaniem wydatków państwa.
To nie oznacza, że nasi ekonomiści (zwłaszcza rządowi) powinni przewidzieć arabskie rewolty. Powinniśmy mieć na tyle silną gospodarkę i zrównoważone finanse publiczne, abyśmy byli gotowi na takie światowe zawirowania. Liczenie na to, że nic się nie stanie i że rząd przeczołga się do wyborów, jest błędem, za który być może trzeba będzie zapłacić.