Tyle że ostatnie wydarzenia pokazują, iż i jeden, i drugi wariant może się okazać nieprawdziwy, bo białoruska gospodarka jest na skraju kompletnej zapaści.
Wiadomo, że przez lata Mińsk mógł utrzymywać niezreformowaną ekonomikę dzięki pomocy Moskwy. Ilekroć Moskwa zakręcała kurek – na przykład z gazem – tylekroć Białoruś miała ogromne problemy. I tak jest też z energią elektryczną, najnowszym przedmiotem sporu Mińsk – Moskwa. Bo Białoruś sama nie może sobie dać rady. Kołchozy funkcjonują, dotowane przez państwo, przez co żywność (poza chlebem czy wódką) tańsza jest w Polsce; państwowe przedsiębiorstwa produkują towary, które mają coraz mniejsze powodzenie nawet w Rosji.
W marcu br. opozycyjny kandydat na prezydenta, znany białoruski ekonomista, Polak Jarosław Romańczuk mówił "Rz", że w 2010 r. PKB wzrósł o 7,6 proc. głównie dzięki ogromnym kredytom (3,5 mld dol. od MFW i sprzedaż przez Białoruś euroobligacji na kwotę 1,8 mld dol). Ale pieniądze te szybko zostały przejedzone.
Rosja obiecała wsparcie z Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej, 3 mld dol. w ciągu trzech lat. Ale to wszystko za mało. Zachód koniecznych miliardów raczej nie da. Rosja? Ta jest chyba jedyną nadzieją Mińska. Ale na pewno nie da nic za darmo, tylko za duże i zyskowne białoruskie firmy oraz dalsze uzależnienie polityczne. To nie do przyjęcia dla białoruskich władz. Koło się zamyka...