Bank jeszcze nie zaksięgował – tłumaczysz sobie, wiedząc doskonale, że będzie jak zwykle. Odczekasz jeszcze kilka dni, żeby nie wzięli cię za skrupulanta i natręta, a potem napiszesz e-maila albo zadzwonisz z prośbą o zaległe pieniądze. Uważnie dobierając ton i słowa, bo jak przesadzisz z pretensjami, mogą nie zapłacić ci wcale. I tak dobrze, że nie wyłączyli telefonu.
Świadomość, że w sytuacji, którą zna z autopsji wielu z nas, są co miesiąc właściciele rozlicznych polskich firm (zwłaszcza współpracujących z branżą spożywczą i budowlaną), nie poprawia samopoczucia. Bo nie jest tak, że na biednego trafiło. Większość polskich biznesów ma się całkiem nieźle, sądząc po wysokości ulokowanych w bankach depozytów. Rosną aż miło, powiększając się o odsetki od kwot należnych komuś innemu. To, że w ostatnich miesiącach zatory wzrosły, nie powinno dziwić. Będą rosnąć nadal, bo przedsiębiorcy, biegli w oszczędzaniu kosztem swoich kontrahentów, słysząc o zawirowaniach na finansowych rynkach, tym bardziej zechcą zachomikować co nieco na gorsze czasy.
Co tam umowa, skoro prawo pozwala wpisać sobie w koszty niezapłaconą fakturę i zapłacić dzięki temu niższy podatek. No i jeszcze przyczynić się do europejskiego rekordu Polski. Tylko co trzecia firma w naszym kraju reguluje zobowiązania na czas. To się nazywa fantazja! Sąsiedzi zza Odry, nudni i seriozni, wloką się w ogonie daleko za nami, płacąc w terminie 60 proc. faktur. Jak tu nie ulegać stereotypom?