Ciągnący się od roku sensacyjny serial pod tytułem: "Jak nie dopuścić do bankructwa Grecji i uratować wspólną walutę", ma wiele cech klasycznej telenoweli. W każdej części dochodzi nowy wątek komplikujący dobrze już znaną, wydawałoby się, fabułę, a na końcu odcinka następuje kulminacja zdarzeń, która niczego nie wyjaśnia i sprawia tylko, że oczekujemy jeszcze większych emocji w kolejnych odsłonach.

Gdyby najważniejsi europejscy politycy zajmowali się pisaniem scenariuszy dla telewizji, z pewnością mogliby liczyć na deszcz nagród i wdzięczność widzów. Jednak w przypadku kryzysu w strefie euro widzowie wyraźnie stracili już ochotę na kontynuację. Od jakiegoś czasu z USA, Chin, a także innych gospodarczych potęg, płyną wyraźnie sygnały zniecierpliwienia i nalegania na podjęcie skutecznych działań.

I wydaje się, że kanclerz Niemiec i prezydent Francji, którzy w strefie euro grają pierwsze skrzypce, zrozumieli, że czas przynajmniej na – trzymając się serialowej terminologii – zakończenie sezonu. Zwiększenie gwarancji Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej do biliona euro, wymuszenie na prywatnych bankach większej redukcji długu Grecji, określenie zasad pomocy dla tych spośród nich, które w związku z tą operacją staną w obliczu bankructwa, oraz gwarancje EFSF dla obligacji emitowanych przez kraje mające problemy z pożyczaniem na rynkach, wreszcie zaczynają przypominać całościowy pakiet działań.

Największy problem polega jednak na tym, że nie likwidują one przyczyny kłopotów. A jest nią nadmierne zadłużanie się państw. Jedyną skuteczną metodą poradzenia sobie z kryzysem powinno więc być ograniczanie wydatków z budżetu. Tymczasem zwiększenie gwarancji EFSF to nic innego jak działanie odwrotne. Tyle tylko, że być może wydatki zostaną odsunięte w czasie. Dlatego możemy się już szykować na kolejny sezon serialu o kryzysie.