Sukces gospodarczy, który odniósł w ciągu minionych dekad nasz kraj najlepiej widać z zewnątrz. Falę zaczął „The Economist”, nazywając Polskę nowym europejskim mocarstwem. Teraz premier zaleca lekturę szwajcarskiego „Neue Zürcher Zeitung”, twierdzącego, że gospodarczo możemy być wzorem dla Niemiec. Ostatnio miałem wywiady dla mediów z Hiszpanii i Czech, gdzie pytano mnie o przyczyny tego sukcesu. Czesi?! Od średniowiecza uważali, że ich kraj jest znacznie bogatszy od Polski. Dziś w czeskim internecie można znaleźć burzliwą dyskusję o tym, że zacofany od wieków sąsiad właśnie ich wyprzedza.
Liczby to potwierdzają. W ciągu minionych trzech dekad odnotowaliśmy najszybszy wzrost PKB na głowę mieszkańca w Europie. W 1990 r. biedniejsza od nas była tylko Albania, a w 2004 r. z krajów ówczesnej Unii tylko Łotwa (trzy lata później już nas wyprzedziła). Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenia, że dziś wyprzedziliśmy już dziewięć z 27 krajów Unii, a w ciągu kilku lat możemy przegonić trzy kolejne, zmniejszając też znacznie dystans, który wciąż jeszcze dzieli nas od najbogatszych. Realny dochód przeciętnego Polaka wzrósł w ciągu minionych 20 lat dwukrotnie (w zachodniej Europie o 24 proc.). Kto się ośmieli twierdzić, że nie odnieśliśmy gigantycznego sukcesu?
A jednak ośmieli się, i to nawet wielu. Znaczna część polskiego społeczeństwa twierdzi, że nasza transformacja gospodarcza „poszła w złą stronę”. Kilka lat temu 79 proc. Polaków uważało, że w jej efekcie „przeciętni ludzie są coraz biedniejsi, a bogaci się nieliczna grupa bogatych”. W internecie pełno jest komentarzy, że zwykłemu Polakowi żyje się coraz gorzej.
Skąd mogą się brać tak wielkie różnice w ocenach? Nie ma wątpliwości, że średnie bywają zwodnicze, jeśli wraz ze wzrostem przeciętnego dochodu zwiększają się nierówności dochodowe (proces ten miał głównie miejsce w latach 90. ubiegłego wieku). Ważniejsze są jednak dwa inne zjawiska. Po pierwsze, człowiek rzadko kiedy potrafi obiektywnie porównać swoją obecną sytuację z tą sprzed 20 lat, raczej porównuje ją z sytuacją sąsiada (znany bęcwał, przywódca NRD Erich Honecker podobno dziwił się kiedyś, że wschodnioniemieccy robotnicy nie są zadowoleni, choć „żyje im się lepiej niż za kajzera” – problem w tym, że oni porównywali swoje życie z życiem krewnych zza Łaby, a nie swoich dziadków). Pewnie mało kto ma dziś w Polsce dochód niższy, niż 20 lat temu, ale żelazne prawa statystyki mówią, że ponad połowie wzrósł on wolniej niż średnia. A więc wielu sąsiadom poprawiło się bardziej!
Drugi problem jest taki, że poziomu życia nie porównujemy z tym z przeszłości, ale z naszymi aspiracjami, które rosną wraz z dochodami. Odsetek osób zagrożonych ubóstwem spadł przez ostatnie dwie dekady z 17 do 13 proc. ludności (a więc wcale nie radykalnie, co jest często cytowanym dowodem na to, że liczby na temat wzrostu dochodów muszą być oszustwem). Tyle że szacowane „minimum socjalne”, na podstawie którego liczy się ten odsetek, też w tym czasie wzrosło, realnie o około 50 proc. To zresztą nic dziwnego. Kiedyś zagraniczne wakacje były luksusem dostępnym dla nielicznych, dziś planuje je co trzeci Polak, stały się więc powszechnie uznawanym elementem aspiracji do „godziwego życia”. Przy rosnących aspiracjach brak pełnej możliwości ich zaspokojenia boli, więc blisko połowa Polaków twierdzi, że żyje im się dziś znacznie gorzej niż kilka lat temu – choć realna płaca wzrosła w ciągu ostatnich 5 lat o 14 proc., a emerytura o 17 proc.