Wielu proroków wieszczyło rozpad Unii Europejskiej. Przewidywali dwa scenariusze. Pierwszy: kraje dotknięte kryzysem fiskalnym i niemogące podołać wymuszanym oszczędnościom wychodzą z Unii i powracają do narodowej waluty. Drugi: kraje o zdrowych finansach odmawiają pieniędzy bankrutom i wychodzą ze strefy euro, tak jak groziła Finlandia.
Spełnienie się jednego lub drugiego scenariusza wywołałoby wielki kryzys finansowy na świecie i lawinę zmian w Europie. Oczywiście, może jeszcze do tego dojść, chociaż prawdopodobieństwo wyraźnie zmalało. Natomiast całkiem realna jest groźba faktycznego, choć niekoniecznie formalnego, rozpadu Unii w następstwie decyzji jej władz, czyli de facto dwóch najsilniejszych krajów.
Chodzi mi o projekt zgłoszony przez przewodniczące- go Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya. Proponuje on wydzielenie w unijnym budżecie programu wydatków dla eurostrefy bądź wręcz stworzenie oddzielnego budżetu strefy euro.
Takie rozwiązanie nie tylko umocniłoby – w pewnym sensie wciąż istniejący – podział na Europy dwóch prędkości, ale zalegalizowałoby podział na dwie Unie rządzące się różnymi prawami i mające różne uprawnienia.
Propozycja ta wydaje się ekonomicznie mało rozsądna i politycznie bardzo niebezpieczna. Roczny budżet Unii Europejskiej to ok. 130 mld euro, co stanowi tylko 1 proc. PKB krajów członkowskich. Owe 130 mld euro to bardzo dużo, jeżeli rozdziela się je na dotacje dla rolników lub współfinansuje elementy infrastruktury. Ale z drugiej strony jest to nic, jeśli chodzi o pomoc dla krajów mających kłopoty finansowe; dla ustabilizowania sytuacji potrzeba kwoty kilkadziesiąt razy większej. Podział budżetu Unii na dwa niezależne rachunki nie miałby zatem wpływu na sytuację krajów PIIGS (Portugalii, Włoch, Irlandii, Grecji i Hiszpanii), natomiast niezwykle pogorszyłby sytuację dziewięciu krajów niebędących w strefie euro (dziesiąty, czyli Zjednoczone Królestwo, pewno dałby sobie radę; zresztą rozczłonkowanie Unii z politycznego punktu widzenia może być mu na rękę).