Banki centralne zwalczały inflację, teraz przestały

Inflacja przemieniła się ze strasznej Hydry, której banki centralne musiały ucinać kolejne głowy, w zwierzę nieomal chronione.

Publikacja: 28.04.2014 08:59

Red

Na naszych oczach inflacja przemieniła się ze strasznej Hydry, której banki centralne musiały ucinać kolejne głowy, w zwierzę nieomal chronione, któremu próbuje się przywrócić jego naturalne środowisko. Banki centralne w różnych krajach starają się – na razie z marnym skutkiem – ożywiać akcję kredytową, by zwiększyła się podaż pieniądza i wielkość wydatków. Chronią w ten sposób usychającą w oczach inflację. Dbają, by nie przepoczwarzyła się w deflację – jej trudną do zwalczenia siostrzycę. Zadanie to bardzo trudne, gdy w rosnącej liczbie krajów problemem stała się chroniczna słabość popytu.

Ginący gatunek

W latach 70. ubiegłego wieku inflacja kwitła w sprzyjającym jej środowisku. Gdy w wyniku pierwszego kryzysu naftowego wzrosły silnie koszty utrzymania, związki zawodowe zażądały znacznych podwyżek wynagrodzeń, co rozkręciło spiralę wzrostu płac i cen. Związki zawodowe były wtedy jeszcze silne, ponieważ nawet w gospodarkach państw rozwiniętych wciąż dominowały tradycyjne branże przemysłu. A i zarządy firm nie broniły się przed podnoszeniem płac, ponieważ mogły podnieść ceny i uniknąć spadku zysków. Mogły tak postąpić, ponieważ konkurencja cenowa na globalnym rynku była jeszcze dość słaba, a banki centralne zwiększały podaż pieniądza po to właśnie, by zapobiec spadkowi zysków firm i wzrostowi bezrobocia. W takich warunkach spiralę wzrostu płac i cen nakręcały łatwo oczekiwania inflacyjne.

Był to jednak ostatni już okres, gdy inflacja mogła się rozwijać w sprzyjającym jej środowisku. Potem zmieniło się właściwie wszystko. Zmierzch tradycyjnych przemysłów osłabił związki zawodowe. Rosnąca siła globalnej konkurencji cenowej pozostawiała coraz mniej miejsca na podwyżki cen kompensujące firmom wzrost kosztów pracy. Te zresztą i tak stawały się coraz mniejszym zagrożeniem dla inflacji, ponieważ płace zaczęły rosnąć wolniej niż wydajność. Zmieniła się także polityka pieniężna banków centralnych. Po uzyskaniu niezależności nie zamierzały już podtrzymywać koniunktury kosztem tolerowania inflacji.

Potem pojawiły się globalne sieci produkcyjne, a wraz z nimi przenoszenie pracochłonnych faz produkcji za granicę. W krajach wysoko rozwiniętych relatywnie ubożała klasa średnia i następowało rozwarstwienie dochodów. Relatywnie słabł popyt. Jego chroniczna słabość pozwoliła deflacji skolonizować Japonię na wiele lat. Dzisiaj, po pięciu latach kryzysu w strefie euro, EBC przestał mówić, że nie boi się deflacji.

Pieniądze z helikoptera

Może się wydawać, że łatwo byłoby przywrócić inflacji jej naturalne środowisko, zwiększając podaż pieniądza i wielkość wydatków w gospodarce. W praktyce tak nie jest. Wbrew temu, co zewsząd słyszymy, banki centralne nie emitują pieniędzy. Mogą jedynie zwiększyć podaż płynnych rezerw w bankach komercyjnych, kupując od nich waluty i papiery wartościowe albo udzielając im pożyczek. Emisja pieniądza jest efektem akcji kredytowej banków komercyjnych. Te jednak są w strefie euro wciąż w trudnej sytuacji. Nadal brakuje im kapitałów. Akcja kredytowa i podaż pieniądza nieomal nie rosną.

Powie ktoś, że jeśli europejskie banki nie zwiększają akcji kredytowej, bo popyt na kredyt jest słaby, a same banki wciąż mają niewystarczające kapitały, to może budżety powinny wtłaczać pieniądze do gospodarki. Może to rządy powinny zwiększać wydatki budżetowe i finansować to pożyczkami zaciąganymi w EBC? W literaturze nazywa się taką sytuację sypaniem pieniędzy z helikoptera. Pomijając już jednak takie drobiazgi jak pakt fiskalny i to, że EBC (jak wielu innym bankom centralnym) nie wolno takich rzeczy robić, rodziłoby to sytuację, w której o emisji pieniądza decydowaliby politycy ze wszystkimi znanymi tego konsekwencjami.

Można się słusznie srożyć na banki komercyjne, że bywały – łagodnie mówiąc – lekkomyślne, ale to dobrze, że kreacja pieniądza jest efektem ich akcji kredytowej. Pieniądz trafia dzięki temu – mimo wszystko – tam, gdzie będzie efektywnie wykorzystany.

Banki centralne teoretycznie mogą zrzucać pieniądze z helikoptera, kupując papiery dłużne firm na rynku pierwotnym. Działo się to jednak dotąd tylko sporadycznie i tylko na małą skalę, ponieważ nie było niczym więcej niż tylko przejawem desperacji banków centralnych wywołanej zablokowaniem akcji kredytowej w wyniku kryzysu bankowego.

Niepokojące przesłanie ?z Japonii

Przykład Japonii świadczy, że nie ma łatwych recept na ożywienie wzrostu w strefie euro. Nie da się bowiem uciec przed konstatacją, że w nowoczesnej japońskiej gospodarce sektor prywatny nie był w stanie przez ponad 20 lat wygenerować popytu pozwalającego podtrzymywać wzrost gospodarczy bez dużych wydatków publicznych. A to, dlaczego tak było, jest jednak w sporej mierze wciąż zagadką.

Przed niedawnym globalnym kryzysem bankowym i wywołaną nim recesją chciano wierzyć, że deflacja w Japonii była wynikiem niezdecydowania i błędów jej rządu i banku centralnego. Ex post można się doszukać kilku takich niefortunnych decyzji. Po załamaniu rynku hipotecznego w 1990 r. Bank Japonii najpierw zbyt wolno obniżał stopy procentowe, a potem zbyt późno zastosował ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej. Z kolei rząd Japonii zbyt długo, kierując się względami politycznymi, nie pokrywał strat banków.

To jednak nie zmienia faktu, że przez 20 lat popyt krajowy był chronicznie słaby w kraju, w którym na badania i rozwój wydaje się od lat więcej niż we Francji i w Niemczech razem wziętych, a wydajność (mierzona jako TFP: total factor productivity) rosła szybciej niż w USA. Nie da się łatwo wyjaśnić, dlaczego przez 20 lat w Japonii potrzebne były duże deficyty budżetowe, by podtrzymać wzrost gospodarczy, mimo że japońskie firmy inwestowały wyraźnie więcej niż w innych krajach najwyżej rozwiniętych.

Strefa euro nie może sobie pozwolić na to, by powtarzać japoński scenariusz. I nie chodzi tu tylko o pakt fiskalny. Gospodarki znacznej części państw strefy po prostu nie mają tak dużych jak Japonia oszczędności, by utrzymywać i finansować przez lata duże deficyty budżetowe.

Hydrozagadka

Jak zatem przywrócić strefie euro witalność? Dyżurna odpowiedź mówi, że lekarstwem na to są reformy strukturalne. W znacznej mierze to prawda. Trudno jednak nie brać pod uwagę wniosków samych japońskich ekonomistów, podkreślających, że niedostatek reform strukturalnych tylko w małej części wyjaśnia chroniczną słabość popytu w ich gospodarce. I trudno się dziwić, że tak piszą.

Bo jeśli ktoś lubi na przykład mit o powszechności zatrudnienia na całe życie w Japonii, to musi się zmierzyć z tym, że (według badań MFW) w wielu branżach sektora usług umowy na czas określony obejmują połowę zatrudnionych, a w przemyśle 20 proc. Jak widać, także przykład Japonii świadczy, że liberalizacja rynku pracy nie tylko pomaga, zwiększając elastyczność gospodarki, ale może być także źródłem problemów, przyczyniając się do chronicznej słabości popytu krajowego.

By trwale pobudzić wzrost w strefie euro i ochronić ją przed deflacją, trzeba myśleć także o takich reformach strukturalnych, które dotykałyby źródeł chronicznej słabości popytu krajowego. Jedną z nich jest odwrócenie procesu skracania się horyzontu decyzyjnego firm, co dotyczyło przecież nie tylko banków. Horyzont decyzyjny firm stawał się tym krótszy, im mniejszy stawał się udział stałej części wynagrodzenia zarządów, rodząc ich rosnące koncentrowanie się na śrubowaniu bieżących zysków, a nie na inwestowaniu i długofalowym rozwoju firm. Dlatego kilka lat temu koalicja CDU i SPD postanowiła to zmienić. Ustalono, że zmienna część dochodów członków zarządów firm nie może być większa niż 40 proc. Ma to wydłużyć horyzont decyzyjny firm i zniechęcić je do szukania zysków na rynkach finansowych, gdzie w latach 2006–2012 niemieckim firmom udało się ponieść straty odpowiadające 15 proc. PKB ich kraju.

Znamienna jest treść raportu opublikowanego kilka miesięcy temu przez instytut DIW (Deutsches Institut für Wirtschaftsforschung), w którym szeroko uzasadnia się potrzebę zwiększenia inwestycji w niemieckiej gospodarce. Znamienne jest jednak, że o tym, jak to osiągnąć, autorzy raportu piszą znacznie mniej. I trudno się dziwić. Zmiany strukturalne, które zaszły w gospodarkach rozwiniętych, nie są jeszcze dostatecznie rozpoznane. Nie ma więc łatwych recept na to, jak ożywić inwestycje, by wchłonęły przynajmniej część gromadzącego się od lat w niemieckich przedsiębiorstwach nadmiaru oszczędności. A dopiero takie zmiany, dokonane nie tylko w Niemczech, rozwiałyby rysujące się gdzieś na horyzoncie ryzyko deflacji.

Autor jest dyrektorem Instytutu Ekonomicznego NBP

Na naszych oczach inflacja przemieniła się ze strasznej Hydry, której banki centralne musiały ucinać kolejne głowy, w zwierzę nieomal chronione, któremu próbuje się przywrócić jego naturalne środowisko. Banki centralne w różnych krajach starają się – na razie z marnym skutkiem – ożywiać akcję kredytową, by zwiększyła się podaż pieniądza i wielkość wydatków. Chronią w ten sposób usychającą w oczach inflację. Dbają, by nie przepoczwarzyła się w deflację – jej trudną do zwalczenia siostrzycę. Zadanie to bardzo trudne, gdy w rosnącej liczbie krajów problemem stała się chroniczna słabość popytu.

Pozostało 93% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska