Okazało się, że minimalne problemy miały tylko dwie instytucje. W skali kraju wielkość tych kłopotów była minimalna i, co ważne, zostały już w większości rozwiązane. Nasi kredytodawcy w porównaniu z wieloma krajami są w bardzo dobrej kondycji. Można spokojnie powiedzieć, że ulokowane w nich depozyty są bezpieczne. A jeśli system bankowy jest bezpieczny, to i ryzyko kryzysu jest niewielkie. Musiałoby dojść do naprawdę poważnego załamania, by nasz system bankowy się zachwiał.
Przy tym dużym sukcesie pojawiają się jednak pewne wątpliwości. Najważniejsze jest to, że eksperci uważają, iż wobec polskich banków stosowane są ostrzejsze kryteria niż wobec instytucji z eurolandu. I nie chodzi tu tylko o dodatkowe ryzyko walutowe wynikające z tego, że posiadamy własną walutę. To powoduje, że w skrajnym scenariuszu zakłada się m.in. 25-procentowe osłabienie złotego, co przełoży się z pewnością na dramatyczne pogorszenie spłacania kredytów walutowych.
Ważniejsze jest to, że banki obawiają się stałego zaostrzania norm bezpieczeństwa ze strony nadzoru finansowego. Chodzi o znalezienie złotego środka między bezpieczeństwem depozytów a ryzykiem gospodarczym. Jeden z ekspertów wręcz oblicza, że kolejne ograniczanie ryzyka w udzielaniu kredytów zniesie z nadwyżką korzyści, jakie przyniosła obniżka oficjalnych stóp.
Gospodarka potrzebuje kredytów, często ryzykownych. Dla bezpieczeństwa depozytów najlepiej byłoby udzielać kredytów bogatym firmom, które de facto ich nie potrzebują. W tej sprawie musi być kompromis. Może by były to jakieś nowe instytucje udzielające ryzykownych, ale za to dochodowych kredytów.