Nieco lepiej pod tym względem było po ostatnich wyborach. Ale nie dlatego, że klasa polityczna zmądrzała i postanowiła planować w nieco dłuższym horyzoncie – mniejsze zamachy kadrowej miotły wynikały przede wszystkim z utrzymania władzy przez koalicję PO–PSL.

Biorąc pod uwagę ostatnie problemy gabinetu Ewy Kopacz – protesty lekarzy, czy konieczność restrukturyzacji górnictwa, utrzymanie władzy na kolejną kadencję będzie sporym wyzwaniem. Tym bardziej że w ostatni weekend na ulice wyszli nie górnicy, a zadłużeni we frankach. Czyli przedstawiciele klasy średniej, w dużej części wyborcy PO.

Dlatego coraz więcej ekspertów przewiduje, że w bieżącym roku kadrowa karuzela ruszy ze zdwojoną siłą. Napędzana zmianami w górnictwie, sięgnie jak zwykle dalej – choćby do spółek energetycznych, które czekać ma łączenie w większe grupy, a także... fuzje z kopalniami.

Górniczy przykład jest bardzo wymowny. Z medialnego przekazu związkowych liderów zapamiętałem ostatnio m.in. argument, że dramatycznej sytuacji spółek winne są niekompetentne zarządy z politycznego nadania, które nie dbały o dobro kierowanych przez siebie firm, a jedynie o utrzymanie posady. To prawda. Tylko gdzie szukać menedżera, który rozpocznie wojnę ze związkami – do czego musi się sprowadzić, jak pokazały ostatnie tygodnie, realna naprawa branży – wiedząc, że konfrontacji z nimi boją się ludzie, którzy powołali go na stanowisko?

Jedyną szansą na przerwanie tego kręgu niemocy byłaby sprzedaż firm prywatnemu inwestorowi. W części kopalń może się udać, ale państwo nie chce się pozbyć wpływu na wiele spółek z innych branż. Wyborczy kalendarz będzie więc nadal dyktował tempo kadrowych zmian.