W domu czy w pracy" – słowa słynnej piosenki Wojciecha Młynarskiego, z której zaczerpnąłem tytuł tego komentarza, jak ulał pasują do działań wielu polityków oraz służb skarbowych pod kierownictwem urzędników z ul. Świętokrzyskiej.

Nie dalej jak dwa tygodnie temu pisałem w nieco prześmiewczym tonie, jak to działająca przy ul. Świętokrzyskiej oraz sejmowej ul. Wiejskiej grupa dywersyjna, działając w intencji obrony finansów państwa, wykoleja następne inicjatywy mające usprawnić gospodarkę. Jakimś cudem oparła się im się zasada domniemania niewinności podatnika, ale pomysł wpisywania w koszty firm do 150 proc. kwot wydanych na działalność badawczo-rozwojową upadł.

Dzisiaj opisujemy kolejną odsłonę działań dywersantów. Z uporem godnym lepszej sprawy odmawiają oni uznania za koszty uzyskania przychodów np. kursów językowych. To nic, że np. notariusz, zdobywając uprawnienia tłumacza przysięgłego, uzyska nowe kompetencje i za umowy w obcym języku więcej zarobi. To samo jest z innymi wydatkami na edukację przedsiębiorców: urzędnicy dość dowolnie przesądzają, co można wpuścić w koszty, a co nie.

Politycy głośno deklarują – także w kończącej się kampanii wyborczej – że chcą budować Polskę innowacyjną. Ale gdy przychodzi co do czego, podległy im aparat tę politykę torpeduje. Obawiam się, że bez rewolucyjnej wręcz zmiany mentalności urzędniczej nie da się stworzyć gospodarki zarabiającej na owocach pracy umysłu, a nie tylko mięśni. Gdy już dokonamy tej najtrudniejszej innowacji, reszta pójdzie jak z płatka.

Kiedy to nastąpi? Tu znów zacytuję Młynarskiego: „brak wciąż wróżki, która nam powie w widzeniu wieszczem: »Jak długo można pieprzyć, panowie? No jak długo jeszcze?!«".