Najnowsze dane GUS dowodzą, że takiej spirali nie ma. Ba, ekonomiści zastanawiają się nawet, dlaczego tempo wzrostu płac jest tak umiarkowane, niższe od prognoz. Trudno uniknąć pytania, co z tym „rynkiem pracownika", na którym to pracujący i kandydaci do pracy mają dyktować warunki. Co prawda w części branż i regionów firmy faktycznie podkupują sobie kandydatów do pracy, ale i tak sytuacja pracodawców jest o niebo lepsza niż podczas poprzedniego „rynku pracownika" w latach 2007–2008.
Powodów jest kilka. Pierwszy to napływ na polski rynek pracy setek tysięcy Ukraińców, który zmniejsza presję na podwyżki. Wprawdzie przybysze zza wschodniej granicy pracują za takie same stawki jak Polacy, ale te stawki nie rosną.
Drugi powód to rozwój sieci dróg i autostrad – dzięki temu firmy mogą dowozić codziennie pracowników z odległości nawet do 100 km, co zwiększa podaż siły roboczej, a tym samym ogranicza presję na podwyżki. Zwiększyło to mobilność Polaków, której przejawem jest też rekordowy import używanych aut – to nimi dojeżdżają do pracy mieszkańcy wsi i małych miast. Nie bez znaczenia jest też rozwój serwisów rekrutacyjnych, które docierają z ofertą do odległych okolic.
To wszystko ogranicza dziś presję na wzrost płac. Do czasu. Nie wiadomo, jak długo będą trzymać ją w ryzach Ukraińcy, którym łatwiej będzie teraz wyjechać na Zachód. Nie pomoże też demografia, bo z rynku pracy odchodzą pokolenia wyżu. Nie wspominając o inflacji. Lepiej teraz przygotować się na to, że nie tylko podmarznięte owoce, ale i pracownicy mogą jesienią być drożsi.