Historia tego technologicznego zagłębia mocno kontrastuje z pracą 28 uczelnianych centrów transferu technologii w Polsce. W zamierzeniach miały być one centralami sprzedaży tego, co nauka ma do zaoferowania biznesowi. Wydano na nie miliony złotych, ale sprzedaż idzie marnie. Za dużo tu murów i biurokracji, za mało twórczego fermentu i ducha przedsiębiorczości. Powód? Polskie uczelnie trwają obwarowane w swoich silosach. Kiszą się w nich w sosie własnym: inżynierowie z inżynierami, finansiści z finansistami, medycy z medykami. Środowiska przenikają się w nikłym stopniu. Zaczyna się to już na początku studiów – od skoszarowania w oddzielnych akademikach, wydział po wydziale. Gdzie mają się poznać i podjąć współpracę ludzie o odmiennych doświadczeniach i kompetencjach?
Inżynier może i ma pomysł na nowy produkt czy technologię, ale przeważnie brak mu smykałki do biznesu. Bo ci, co ją mają, idą na uczelnie ekonomiczne. Pałają żądzą powtórzenia sukcesu Zuckerberga. Wiedzą, jak szukać pieniędzy na start i tanio robić marketing firmy. Ale produktów im brak, bo te lęgną się w głowach ludzi studiujących chemię czy optykę. Jak sprawić, by się poznali i współpracowali?
A może połączyć uczelnie? Jeden, za to silny uniwersytet w jednej metropolii wystarczy. Taka rewolucja nie przejdzie. Może więc zacząć od fuzji akademików? Oraz centrów transferu technologii, skoro już są. Startowanie od garażu nie jest obowiązkowe.