Widmo drożyzny majaczy nad Polską. Inflacja, która jeszcze nie tak dawno wahała się w granicach 1 – 2 proc rocznie, przekracza dziś 4 proc. i wciąż rośnie. Jej gwałtowne przyspieszenie nastąpiło w ostatnim kwartale ubiegłego roku, zaskakując wszystkich tych, którzy na bieżąco nie śledzą procesów cenowych w Polsce i Europie.
Natychmiast znalazło to odbicie w alarmistycznych nagłówkach gazetowych, wywołało lawinę żądań opozycji wobec rządu o szybkie zaradzenie sytuacji, a także zainicjowało werbalny spór między Narodowym Bankiem Polskim a ministrem finansów o zakres odpowiedzialności za sprawowanie kontroli nad dynamiką cen w Polsce. Postronnemu obserwatorowi trudno odnaleźć się w gąszczu wygłaszanych opinii, a w konsekwencji także rozstrzygnąć, kto ma rację w coraz gorętszym sporze.
Szukający przyczyn przyspieszenia inflacji w Polsce mówią o trzech jej możliwych źródłach. Pierwsi wskazują przede wszystkim na rynki światowe, na których w ostatnich miesiącach doszło do znacznego wzrostu cen niektórych towarów, przede wszystkim nieprzetworzonej żywności i paliw. Szoki te miałyby się rozlewać na inne kraje, podnosząc koszty działalności firm, przerzucane z kolei na gospodarstwa domowe w postaci wyższych cen towarów i usług konsumpcyjnych.
Współczesna ekonomia monetarna jest jednoznaczna – inflacja kosztowa nie istnieje. Jedynym źródłem inflacji jest nadmierna dynamika kreacji pieniądza
Niekiedy diagnozie tej towarzyszy stwierdzenie, że podażowy oraz zewnętrzny charakter szoków cenowych powoduje, iż reakcja polskich władz monetarnych na wzrost cen powinna być umiarkowana i powściągliwa. Wyższa inflacja miałaby być bowiem zjawiskiem przejściowym, warunkowanym przez czynniki niezależne od NBP, a przez to walka z wywoływanym przez nie wzrostem cen miałaby przypominać zmagania Don Kichota z wiatrakami. Uprawniony do ewentualnej interwencji powinien być co najwyżej rząd, który mógłby, obniżając podatki pośrednie np. na paliwa, złagodzić dotkliwość wzrostu cen niektórych towarów.