Bez wątpienia pomysł, by państwo dopłaciło do rat spłacanych przez osoby, które sytuacja zmusiła do zarejestrowania się jako bezrobotne, jest jednym z lepszych, jakie ostatnio narodziły się w rządowych głowach. Rozsądnie wyglądają także ograniczenia, jakimi pomoc taka zostanie obwarowana.

Nie unikniemy oczywiście w ten sposób przypadków drastycznych, czyli eksmisji tych, którzy nie poradzą sobie z obciążeniem kredytowym, ale skala tego zjawiska powinna zostać zminimalizowana. Banki, wiedząc, że przynajmniej część raty dopłaci państwo (kwota 1200 zł nie w każdym przypadku okaże się wystarczająca), powinny być bardziej skłonne do ewentualnej restrukturyzacji zadłużenia osób, które kryzys – na jakiś czas – pozbawił pracy. To także oznacza, że na i tak rozchwianym rynku nieruchomości nie pojawią się nagle dodatkowe lokale, które instytucje finansowe będą chciały sprzedać za wszelką cenę, by tylko zmniejszyć swoje straty z tytułu niespłacanych kredytów.

Ale, jak to u nas, jest jakieś "ale". Środki Funduszu Pracy wydają się być zupełnie niewłaściwym źródłem finansowania dopłat do rat. Pomagać bezrobotnym jedną ręką, by drugą ograniczać im m.in. możliwość aktywizacji zawodowej, na którą będzie mniej pieniędzy, byłoby po prostu perwersją. Jeśli ten pomysł by przeszedł, moglibyśmy wylać dziecko z kąpielą. W sytuacji gdy przynajmniej przez kilka miesięcy bezrobocie będzie rosnąć, każda pomoc będzie potrzebna. Każda, byle mądra.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/romanski/2009/02/25/pomocna-dlon-daje-ale-i-chce-odbierac/]Skomentuj na blogu[/link][/ramka]