Pewnie jest w tym ziarno prawdy, bo wspólnotowa biurokracja jest już zapewne znana na całym świecie. Ale całej winy na Brukselę zwalać nie można. Bo bez względu na to, jak surowe są wymagania, obowiązkiem polskich urzędników jest sprostać tym wymaganiom. Tym bardziej że za każdym razem, gdy strona polska przygotowuje jakiś dokument, padają deklaracje, że jest on na bieżąco negocjowany z Komisją Europejską. Ale efektów w postaci szybkiej akceptacji jakoś nie widać. Wygląda więc na to, że albo zatrudniamy w administracji ludzi o zbyt niskich kompetencjach, albo nie potrafimy przekonać Komisji do swych racji. Znamienny jest tu przykład kredytu technologicznego. Podczas prac nad rozporządzeniem umożliwiającym udzielanie tej pomocy firmom, też były prowadzone konsultacje z Brukselą. Ale uwagi europejskich urzędników nie były na bieżąco uwzględniane. Na koniec okazało się, że prawie gotowy dokument trzeba było gruntownie zmieniać.

Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, zamiast się oburzać, gdy ktoś wytyka mu opóźnienia, powinno wzmocnić te zasoby kadrowe, które analizują prawo UE, przygotowują dokumenty do akceptowania przez Brukselę i odpowiadają za nasze kontakty z nią. Bez tego co chwila będziemy się potykać o pseudobarierę unijnej biurokracji.