Nie ma znaczenia, czy wypowiada się przedstawiciel partii tworzących koalicję rządową, czy opozycję. Dialog ze społeczeństwem dotyczy wszystkich tematów poza gospodarką. Nie ma w Polsce ugrupowania politycznego, które głośno mówiłoby o konieczności zatrzymania wzrostu długu publicznego.
Jest jednak coraz liczniejsza grupa ekonomistów, która coraz głośniej domaga się reform. Jest jeszcze Komisja Europejska, która wzywa Polskę do dotrzymywania zobowiązań w obszarze finansów publicznych. Tak więc mimo milczenia polityków Polacy są świadomi niebezpieczeństwa, jakie dla naszego kraju niesie narastający dług publiczny. Coraz więcej osób prowadzi własne biznesy i wie doskonale, że kredyty trzeba spłacać, a wysokość podatków ma swoje granice.
Powstaje pytanie, czy jest wystarczająco dużo świadomych sytuacji osób, by mogły stworzyć liczące się poparcie polityczne. Badania opinii publicznej, jakie „Rz” opublikowała w czwartek, pokazują, że około 40 proc. ludzi jest świadomych sytuacji i tego, że będą potrzebne osobiste wyrzeczenia. To bardzo dobry wynik. Gdyby rząd wreszcie publicznie przyznał, jak poważna jest sytuacja, to więcej Polaków pogodziłoby się z koniecznością bolesnych reform. Ponieważ nie ma takich deklaracji, zaczynają się buntować ci, których dotknęły pierwsze nieśmiałe rządowe oszczędności. Warto zwrócić uwagę, że w środę w Warszawie protestowało stosunkowo niedużo pracowników budżetówki.
Rząd ma więc do wyboru: albo będzie otwarcie mówił o sytuacji i dążył do reform, albo dalej udawał, że nic się nie dzieje i czekał na dalsze demonstracje. Przykład Margaret Thatcher w Anglii pokazuje, że o sukcesach polityków decyduje nie głębokość prowadzonych przez nich reform, ale ich skuteczność.