Polska będzie się musiała podzielić unijnymi funduszami z większą liczbą regionów. To jedyna szansa na zachowanie polityki spójności, z której do 2013 roku mamy blisko 70 miliardów euro i nadzieję na przynajmniej kolejne tyle w następnej siedmiolatce. Bez unijnych funduszy nie byłoby w Polsce inwestycji, bez tego potężnego zastrzyku pieniędzy Donald Tusk nie mógłby mówić o „zielonej wyspie“. Za kilka miesięcy rozpocznie się dyskusja o unijnym budżecie po 2013 roku i już wiadomo, że ci, którzy najwięcej do niego płacą, będą chcieli ograniczać swoje składki. Najgłośniej o oszczędnościach mówi Londyn, a może liczyć na tradycyjnych sojuszników w batalii o mniejszy budżet – Holandię, Szwecję, a być może także Francję i Niemcy.
W tej sytuacji jedyną szansą na zachowanie budżetu w przynajmniej niezmienionej wielkości jest przekonanie płatników, że oni też odnoszą korzyści. I to nie tylko ze wspólnej polityki rolnej, mogącej liczyć na wsparcie Francji czy Niemiec, ale też z polityki spójności. Trzeba zdjąć z niej łatkę bieda-polityki, czyli pieniędzy przeznaczonych na wsparcie tylko najbiedniejszych regionów. To argument, który mógł dać efekty w 2005 roku, gdy negocjowano obecną perspektywę finansową. Wtedy gospodarki państw starej Unii miały się dobrze, a ich rządy – szczególnie niemiecki – chciały okazać wspaniałomyślność nowo przybyłym. W czasach zaciskania pasa liczą się tylko interesy i im więcej regionów skorzysta z polityki spójności, tym lepiej dla Polski. Berlin może nie posłuchać Warszawy, ale będzie się musiał liczyć z argumentami Dolnej Saksonii.
A Londyn nie będzie mógł zupełnie ignorować potrzeb Szkocji.