To także świadectwo, iż rynki finansowe nie zaaprobowały leczenia gospodarki za pomocą haseł, zaklęć i druku pustego pieniądza.
Gdy po 2008 roku, po upadku Lehman Brothers, państwa uratowały swoje systemy finansowe pożyczonymi lub nawet dodrukowanymi wielkimi pieniędzmi, wielu ekonomistów wpadło w niebywały entuzjazm. Ogłoszono powstanie nowych zjawisk w ekonomii, podkreślano omnipotencję państwa, które jest w stanie uratować każdą firmę czy bank. Wydawało się, że jesteśmy świadkami powstawania nowego ładu gospodarczego, w którym o rozmiarach ożywienia gospodarczego decyduje sprawność maszyn drukujących pieniądze. Ta radość trwała trzy lata, a potem się okazało, że inwestorzy nie tylko nie dorośli do nowego ładu, ale że pojmowanie przez nich kwestii finansów w staromodny sposób stanęło na drodze do powszechnej szczęśliwości. Dla tych nieludzkich technokratów nieważne okazały się miliardy dolarów i euro, które europejski i amerykański bank centralny wpompują w gospodarkę. Oni ciągle domagają się zrównoważonych budżetów państwowych i wszystkiego, co ochroni ich prywatne pieniądze przed ryzykiem.
Co dalej? Są dwie drogi. Państwa mogą dalej tworzyć pozory stabilizacji swoich rynków finansowych. Ich własne agencje ratingowe (nie mylić z dotychczas istniejącymi, których kryzys niczego nie nauczył) będą przekonywać, że nie ma żadnego ryzyka, a gdyby się pojawiło, to banki centralne będą wykupywać ich obligacje. Taki idealny świat finansów pozwoli społeczeństwom na bezstresowe życie – oczywiście do czasu, gdy ktoś jednak wystawi rachunek. Druga metoda uzdrawiania świata finansów jest trudniejsza. Zakłada pełną odpowiedzialność za decyzje. Instytucje i firmy, które stały się niewypłacalne, są przejmowane przez inne, a wydatki państw są ściśle związane z ich przychodami. Na tej drodze mogą pojawiać się kryzysy, ale wszystkie ich konsekwencje będą mniej bolesne niż efekt jednego załamania gospodarczego, jakie czeka świat, jeżeli nadal będzie się starał żyć na kredyt.