Pesymiści mieli rację. W poprzednich miesiącach mimo oznak wyraźnego „zmęczenia" gospodarki można było kurczowo trzymać się nadziei, że do najgorszego, czyli do spadku produkcji, nie dojdzie. Nadzieja okazała się jednak płonna; produkcja przemysłowa była we wrześniu o 5,2 proc. niższa niż przed rokiem.
Można się wprawdzie pocieszać, że po wyeliminowaniu wpływu czynników o charakterze sezonowym produkcja była mniejsza tylko o 1,6 proc., że dane dotyczą firm zatrudniających więcej niż dziewięć osób (a small business trochę ten wskaźnik podciągnie), że ubiegłoroczna baza (wzrost o 7,4 proc.) była stosunkowo wysoka. Nie zmienia to jednak faktu: przemysł we wrześniu znalazł się na krzywej spadającej.
Owo staczanie się trochę zapewne potrwa, skoro nawet Ministerstwo Gospodarki nie tryska optymizmem, przewidując, że średnioroczna dynamika produkcji spadnie w październiku z 2,5 do 2 proc. (oznacza to, że zakładany jest 5-proc. spadek w stosunku do października ubiegłego roku). Jeżeli dodamy do tego zmniejszenie produkcji budowlano-montażowej aż o 17,8 proc. i blisko 10-proc. spadek rozpoczynanych inwestycji w budownictwie mieszkaniowym (a jest to ostatnia gałąź budownictwa, w której produkcja jeszcze rośnie), to rzeczywiście najbliższa przyszłość nie wygląda najlepiej. Aż strach pomyśleć, co przyniosą najbliższe dane o sprzedaży detalicznej i bilansie płatniczym (w sierpniu nasz eksport spadł po raz pierwszy od niepamiętnych czasów).
A ratunku nie widać. Gwałtownego ożywienia w zachodniej Europie nie oczekują najwięksi nawet optymiści, natomiast krajowych środków mogących działać pobudzająco w krótkim okresie po prostu nie ma. Wprawdzie kolejne partie (po PiS i SLD) organizują debaty, które mają odkryć metal lżejszy od powietrza i doprowadzić do narysowania, za pomocą cyrkla oraz linijki, kwadratu o powierzchni danego koła, ale osiągnięte do tej pory wyniki nie są zachęcające.
„Plan inwestycyjny Tuska" (o ile jest wykonalny) może przynieść efekty za kilkanaście miesięcy; podobna luka czasowa występuje między zmianą stóp procentowych NBP a wzrostem udzielonych kredytów (oczywiście pod warunkiem, że nie wpadliśmy w pułapkę płynności, co wcale nie jest takie pewne).