Nicu Popescu:
Nie ma wątpliwości, że w regionie, w którym leżą Ukraina i Mołdawia, zderzają się interesy Rosji i Zachodu. Kremlowi zależy na rozwoju własnej unii celnej i objęciu nią jak największej liczby byłych republik ZSRR. Z kolei Unia Europejska chce wraz z Ukrainą i Mołdawią stworzyć strefę wolnego handlu. O ile jednak rząd w Kiszyniowie twardo zmierza w kierunku Europy, o tyle Ukraina stoi obecnie w rozkroku. 50 proc. wymiany handlowej Mołdawii to towary sprzedawane i importowane z Unii, tylko 20 proc. stanowi handel z Rosją. Mołdawianie jako społeczeństwo są także nastawieni bardziej proeuropejsko niż Ukraińcy.
Rosja ma w ręku potężną broń: gaz.
Mołdawia jest uzależniona od dostaw surowca z Rosji i niewiele może z tym zrobić. Nie zacznie sprowadzać gazu z Norwegii, nie zbuduje sobie terminalu gazu skroplonego: nawet gdyby miała bezpośredni dostęp do morza, nie stać by jej było na taką inwestycję. Mołdawianie muszą się uniezależniać od Rosji małymi kroczkami: budując interkonektory z Rumunią, a w przyszłości – być może – kupując gaz łupkowy od Ukrainy czy Polski.
Mołdawia jest krajem bardzo niestabilnym, parlament przez dwa i pół roku nie był w stanie wybrać prezydenta. Rządzi wprawdzie koalicja sprzyjająca integracji z Unią Europejską, lecz najpopularniejszym ugrupowaniem pozostają komuniści preferujący ścisłą współpracę z Rosją. Jak może to wpłynąć na dalsze negocjacje Mołdawii z Brukselą?
Mołdawia ostatecznie wybrała prezydenta w marcu br. Ale zgodnie z konstytucją największą władzę w Kiszyniowie ma premier, a parlamentarny klincz na szczęście nie miał aż tak dużego wpływu na bieżące zarządzanie państwem.