Ale Polska to dziwny kraj. Głównymi punktami politycznych programów największych partii są plany podniesienia podatków lub okradzenia przyszłych emerytów. Nie ma u nas żadnego liczącego się ugrupowania, które planowałoby zbudować nowoczesną gospodarkę. Nikt nie walczy o rozwój. Wszyscy skupiają się za to na postulatach społecznych i nie martwią się, w jaki sposób zostaną one sfinansowane.
Podobnie jest z naszymi elitami intelektualnymi. Wszyscy wychowani w socjalizmie domagają się podwyżek. Dość przypomnieć sędziów, którzy w ubiegłym, kryzysowym roku zażądali podwyżek.
Jeżeli więc mamy takie elity i takich polityków, to trudno się dziwić związkowcom, że walczą o pieniądze. Oczywiście, można by się od nich domagać, żeby poznali cenę realizacji swoich postulatów i ewentualne skutki ich wprowadzenia, ale tak naprawdę – to nie ich sprawa. Zadaniem związkowców jest walka o przywileje pracownicze.
Problemem nie są zatem egoistyczni, pozbawieni wiedzy i wyobraźni związkowcy. Jest nim rząd i kontrolowane przez niego wielkie firmy. Nie dość, że często uginają się przed wygórowanymi żądaniami związkowców (protesty górników w Warszawie), ale nawet wtedy, gdy udaje im się odeprzeć ich postulaty, robią to jakby ze wstydem. Ich marzeniem nie jest bowiem rozwój kraju, tylko wygranie najbliższych wyborów, a przynajmniej niedopuszczenie, by wygrali przeciwnicy.
Tymczasem rzeczywistą stawką w tej grze jest pomyślność naszego kraju. „Rzeczpospolita” obliczyła, że koszt realizacji żądań związkowców wyniósłby do 2020 r. 150 mld zł. A to tylko przybliżona suma. I choć odpowiada niemal połowie rocznego budżetu państwa, to straty będą znacznie większe. Wolniej rosnąca albo kurcząca się gospodarka to kolejne stracone miliardy, mniejsze podatki, większe wypłaty zasiłków dla bezrobotnych, emigracja Polaków i demoralizacja społeczeństwa. Im więcej dziś związkowcy wygrają, tym więcej straci Polska.