Jej znaczenie jednak blednie, gdy weźmie się pod uwagę, że w tym samym czasie (czyli pierwszym kwartale tego roku), gdy zatrudnienie spadało o 6 proc., wydobycie węgla w naszych kopalniach spadło aż o 8 proc.

Zmniejszanie liczby pracowników nie jest częścią rodzącej się w bólach już od ponad roku strategii dla branży. Żadna z górniczych spółek nie prowadzi zwolnień, żadna – z wyjątkiem Spółki Restrukturyzacji Kopalń – nie ma nawet programu dobrowolnych odejść, by choćby spróbować dostosować koszty do osuwających się od lat cen surowca (wynagrodzenia stanowią prawie połowę kosztów sektora). Jedyne, na co mogą się zdobyć ich zarządy, to przyjmowanie mniejszej liczby młodych górników w miejsce tych odchodzących na emeryturę. Na bardziej radykalne rozwiązania nie godzą się związkowcy. A to oni tak naprawdę rządzą górniczą branżą, co potwierdzili kilka miesięcy temu, wygrywając batalię z rządem.

Dziś wiadomo, że aby sektor mógł przetrwać, będzie potrzebował publicznego wsparcia w wysokości co najmniej kilku miliardów złotych, i że na tę pomoc zrzucimy się wszyscy. Wiadomo, że niezbędna będzie głęboka restrukturyzacja, aby pomoc finansowa dała realną szansę na sukces – zdrowe spółki przynoszące zyski. Wiadomo też jednak, że właśnie te najbardziej bolesne elementy terapii mają być zaaplikowane dopiero po jesiennych wyborach parlamentarnych, czyli... tak naprawdę nie wiadomo nic. Nawet tego, czy do zapowiadanej od dawna restrukturyzacji w ogóle dojdzie.

A jeśli sprawdzi się taki czarny scenariusz, nie będzie miało znaczenia, czy w branży pracuje jeszcze 100 tys. czy już 90 tys. ludzi. Straty i długi wciąż będą rosły, przygniatając nie tylko państwowe spółki, o czym już dziś przekonuje się np. lubelska Bogdanka.