Różnicę zabiera rząd. Im wyższe najniższe wynagrodzenie, tym więcej rząd zabiera. To jest główny powód, dla którego tak dba o te wynagrodzenia. A przecież wynagrodzenie to niejedyny koszt zatrudnienia. Utrzymanie miejsca pracy to około 4 zł na godzinę pracy. Łącznie 19,50 zł – prawie dwa razy więcej niż na Węgrzech czy w Czechach.
Pisałem kilka lat temu, że rynek pracy zmieni się z rynku pracodawcy na rynek pracownika. Cena pracy jest – jak każda inna – wypadkową podaży i popytu. O tym, że podaż pracy będzie malała, było wiadomo – wystarczyło spojrzeć w tablice demograficzne. Że popyt będzie rósł, też było pewne – nie wiadomo było tylko kiedy. Okazało się, że właśnie teraz. Rynek sam sprawił, że najniższe wynagrodzenia w skali kraju rosną. Rząd sprytnie postanowił pokazać, że to jego zasługa. Ale uparł się, że najniższe wynagrodzenie będzie wszędzie takie samo. A przecież średnie wynagrodzenie takie nie jest. Inne jest na Mazowszu, gdzie na średnią wpływa Orlen, a inne na Podlasiu. Jednak najniższe ma być takie samo.
Tymczasem serek biały wiejski w kilku sklepach w Warszawie kosztuje 1,89–2,09 zł. Na Podlasiu zaś w jednym miasteczku 1,44–1,46 zł. Przypadek? Nie! Wynika to z różnic między Warszawą a Podlasiem.
Już słyszę wrzask, że porównuję pracę ludzi do serka. Jednak w bilansie sklepu zakup serka jest kosztem, tak samo jak zakup pracy ekspedientki sprzedającej serek.
Po podwyższeniu wynagrodzeń koszt sprzedaży wzrośnie. Dla równowagi trzeba będzie zwiększyć przychód – czyli podnieść cenę serka. Niekoniecznie w Warszawie – gdzie różnica cen wynosi 20 gr między sklepami. Ale na Podlasiu, gdzie wynosi 2 gr – na pewno. Tylko czy popyt na droższy serek nie zmaleje? Właściciel sklepu na Podlasiu, by obniżyć koszty, sam może stanąć za ladą. Ale ekspedientka straci pracę.