– W moim szpitalu kilku młodych, zdrowych ginekologów poszło na zwolnienie. Podobnie jak na większości porodówek dyrekcja nie zapewniła nam ani kombinezonów, ani masek, a oni nie chcą ryzykować – mówi lekarka ze stołecznego szpitala położniczego. Sama do pracy chodzi w masce kupionej za własne pieniądze i bierze dyżury za „dezerterów": – Ze względu na chorobę przewlekłą jestem w grupie ryzyka i w razie zakażenia koronawirusem mogę umrzeć. Ale wybrałam taki zawód i chcę pomagać pacjentkom – mówi lekarka.
Dr Michał Bulsa z Kliniki Ginekologii Operacyjnej i Onkologii Ginekologicznej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego również nie schodzi z pola walki i dyżuruje na położniczo-ginekologicznej izbie przyjęć, ale próbuje zrozumieć kolegów, którzy zamykają gabinety prywatne: – Położnictwo jest dziedziną szczególną. Jak żadna inna wymaga czasami natychmiastowych interwencji. Jeśli mam do czynienia z odklejeniem łożyska i masywnym krwawieniem z dróg rodnych, muszę zadziałać w ciągu kilku sekund. A nakładanie specjalistycznego kombinezonu ochronnego trwa co najmniej kilka minut, po których moja pacjentka i jej dziecko mogą nie przeżyć. Tyle że podczas takiej operacji ryzyko zakażenia od chorej na koronawirusa pacjentki jest ogromne – tłumaczy dr Michał Bulsa.
Czytaj też: