Czytaliśmy go, sięgając – by pozostać przy Anglosasach – po Briana Aldissa i najlepsze powieści Kurta Vonneguta, po Ursulę LeGiun i Kazuo Ishiguro, nie mówiąc już o „Paragrafie 22" Josepha Hellera i powieściach Philipa K. Dicka. Tak to jest: dobra literatura obca dociera do nas opowiedziana przez dobrych tłumaczy, za pośrednictwem ich słownictwa i ich oddechu.
Kilka lat temu Lech Jęczmyk zaczął wydawać kolejne zbiory szkiców: łączyła je wspólna fraza „Nowe Średniowiecze", stanowiąca każdorazowo rdzeń tytułu, piekielna erudycja i lekkość, z jaką autor płynął w swych rozważaniach pod prąd. Wydawca i recenzenci zwykli reklamować tę, jak dotąd, trylogię jako niepokorne rozważania o współczesnej cywilizacji zachodniej. To, co fascynowało i przerażało zarazem (lęk, jak wiadomo, bywa dobrą zanętą) w jego rozważaniach nad końcem świata i wolności, jakie znamy, było kasandryczne przekonanie o nieuchronności nadchodzących wydarzeń i chłód, jaki autor potrafił zachować w obliczu takiej perspektywy: rzekłbyś, Josif Brodski, piszący swego czasu, na widok kilku pancerników czarnomorskiej floty sowieckiej sunących przez Dardanele, o „okrętach Trzeciego Rzymu, mijających Drugi w drodze do Pierwszego".
Kilka miesięcy temu Lech Jęczmyk opublikował tom wspomnień, w którym znalazło się miejsce na niemal cały, krótki i niewesoły polski wiek XX: opowieść, rozpoczynająca się sielanką ostatnich lat II RP, kończy się sennością i patem pierwszej i drugiej kadencji w III RP. W środku okupacja, wejście Sowietów, stalinizm, Gomułka, wspólne nam wszystkim polskie miesiące, ale i nieznane niemal nikomu nisze i zakamarki, od redakcji Iskier i Czytelnika, po losy ekipy ochroniarzy księdza Jerzego stworzonej przez autora, posiadacza 2 dan w judo.
Lech Jęczmyk już w podtytule pisze o różnych planetach, na których przyszło mu żyć: ale też sam opisuje te planety i światy różnymi językami. Obrazy przedwojennej Bydgoszczy są jak uwagi operatora do scenariusza nostalgicznego filmu: długie najazdy kamery, panorama, unieruchomiony szczegół. Czas okupacji opis niczym zdjęcia Roberta Capy: zdania w punkt. Praga-Północ w połowie lipca '44 i wojska niemieckie ciągnące na wschód? Jęczmyk: „Jadą wozy pancerne, nauczyłem się odróżniać działa samobieżne od czołgów, pantery, tygrysy, ferdynandy, nawet kilka elefantów, których wyprodukowano niewiele. To było jak birdwatching, jak trainspotting". Ta sama Praga, w kilka miesięcy później? „Niedaleko nas mieściła się gorzelnia, którą zwycięska Armia Czerwona wyzwoliła. Trochę starsi chłopcy chodzili oglądać sowieckich żołnierzy, potopionych w kadziach ze spirytusem. Żeby ocenić, czy to piękna śmierć, trzeba by ją porównać z życiem, jakie ich czekało".
Ten dystans obecny jest również w relacji o latach na pozór bardziej pokojowych: arcyciekawej, pisanej w trybie anegdot-migawek, na pozór rozmytych, ale skupionych na jednym, wyostrzonym pointą szczególe. Część z tych obrazków zyska pewnie migawkową nieśmiertelność. W części uwag dochodzi do głosu upodobanie autora do przekory (ktoś złośliwy mógłby je określić mianem „korwinowskiego"), która każe mu, mimo niewątpliwego antykomunizmu, pisać nader ciepło o berlingowcach i zaletach peerelowskiej służby wojskowej oraz chwalić Roberta Fiska, autora, którego nie powstydziłaby się „Krytyka Polityczna". Kilka opinii przeczytałem z przykrością, myśląc, iż zarzut współpracy z UB, który autor czyni dwóm opozycjonistom, jest tak bliski infamii, że wolno stawiać go, jedynie mając w ręku niezbite dowody. Cały tom to przenikliwy, świetny portret zbiorowy pisarzy, milicjantów, księży, sportowców, mędrców i cyników – salonu warszawskiego, któremu nie dali rady ani Mickiewicz, ani Tyrmand, który odradza się ciągle w umizgach do kolejnych gubernatorów.