Ten wydany przez Tyrmanda w 1957 r. zbiór dziesięciu opowiadań nie miał dobrej prasy. Zapamiętałem obrazowy tytuł jednej z recenzji: „Deser zamiast befsztyków”. Ale i wcześniejszy „Zły” nie był przecież rozpieszczany przez krytyków, choć stał się superbestsellerem.
A jednak kręcący nosami ówcześni recenzenci w przypadku „Gorzkiego smaku czekolady Lukullus” mieli rację. Rzecz polegała na tym, że oczekiwania wobec autora „Złego” były już znacznie większe niż wobec twórcy jedynej, wydanej w skromnym nakładzie w 1948 r., książeczki „Hotel Ansgar”. Tymczasem „Gorzki smak czekolady Lukullus” zawierał opowiadania pisane na przełomie lat 40. i 50. Czytelnicy mogli pamiętać z nich „Niedzielę w Stavanger”, drukowaną w „Przekroju” jeszcze w 1946 r., od której zaczęła się kariera literacka przyszłego autora „Dziennika 1954”.
Leopold Tyrmand pisał w przedmowie do „Gorzkiego smaku czekolady Lukullus”, że chciał ten zbiór opatrzyć tytułem „Opowiadania szufladowe”, „albowiem – jak to wynika z chronologii – większość poniższych nowel zrodziła się w okresie, gdy znakomite twory rozlicznych piór znajdowały jedyne schronienia w szufladzie”.
Sęk w tym jednak, że co najmniej kilka opowiadań jak ulał pasuje do minionej epoki i choć w swej warstwie fabularnej nie mają z socrealizmem wiele wspólnego, to z ducha są socrealistyczne, jak zresztą – czego się nie zauważa – podobnie socrealistyczny w warstwie emocjonalnej był „Zły”.
Na przykład dwa z trzech opowiadań sportowych – „Zwyciężać znaczy myśleć” i „Hanka” – to dydaktyczne opowiastki o zbawiennym wpływie sportu na wychowanie młodzieży. O ile jednak „Hanka” jest od A do Z wycięta ze żdanowowskich dyrektyw, jak pisać należy, o tyle „Zwyciężać znaczy myśleć” będzie dla współczesnego czytelnika bodaj najciekawszym ze wszystkich opowiadań tomu, a to dlatego, że było ewidentną wprawką przed napisaniem „Złego”, fragment zaś dotyczący przedwojennej ulicy Karolkowej utrzymany został w tej samej niepowtarzalnej stylistyce: drażniącej, ale jeszcze bardziej pociągającej i urzekającej.