To jedna z najlepszych książek kończącego się roku.
Ogromna i jakże przyjemna niespodzianka. Maciej Rybiński, cierpiący na gazetową biegunkę, od lat zasypuje nas politycznymi artykułami, komentarzami, a zwłaszcza felietonami. Zdarzają mu się perły, często jednak ginące w masie tekstów – powiedziałbym – przewidywalnych. To zresztą wyjątkowo trudna i niewdzięczna rola: spróbujcie dzień w dzień dostarczyć do gazety świeży towar, niezmiennie dowcipny, z zaskakującą i wbijającą się w pamięć puentą. Ale dziennikarstwo tak mocno zaciążyło nad pisarstwem Rybińskiego, że – jak sądzę – zapominało się, że to ten facet napisał scenariusz najlepszego serialu telewizyjnego schyłkowego okresu PRL, jakim był „Alternatywy 4”.
[srodtytul]SPATiF jak Dworzec Kurski[/srodtytul]
I oto „Ryba” przypomniał o sobie książką życia. Swojego życia, bo niezależnie od wszelkich fantazji odbijają się w niej koleje losu autora ze szczególnym uwzględnieniem gorącego okresu pierwszej „Solidarności”, emigracji i powrotu do kraju.
Podobno – jak twierdzi pisarz – początki „Bruderszaftu z Belzebubem” (niemającego jeszcze tego tytułu) sięgają właśnie emigracji, a książka wzięła się z nostalgii. Za Polską, za Warszawą, za Traktem Królewskim, a i za w jakiejś mierze pokrywającym się z tym ostatnim „szlakiem”, z drobiazgową dokładnością przedstawionym w pierwszej części powieści, najbardziej jerofiejewskiej. Rybiński wspomina, że zafascynował się wówczas Singerem i jego opisem Warszawy, takim właśnie niezwykle skrupulatnym, precyzyjnym. Taka jest też jego opowieść o pijackiej peregrynacji bohatera (narratora) „Bruderszaftu...”, który wraz z przyjacielem w wieczór 11 grudnia 1981 roku wędrował z restauracji SDP przy Foksal, przez Janeczkę i Złotą Rybkę na Nowym Świecie, Antyczną, czyli dawny Marzec przy placu Trzech Krzyży, po niezawodny SPATiF w Alejach Ujazdowskich. Niezawodny, gdyż – w co trudno dziś uwierzyć, a i wtedy nie bardzo było to do pojęcia – gorzałki w gastronomii nie było, co najwyżej można było ugasić niekończące się pragnienie produktami zastępczymi w rodzaju litewskiego balsamu ziołowego czy „wódki z kury”, a mianowicie likieru Curacao Orange.