Rz: Na zakończonym ostatnio Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a także festiwalu filmowym w Wenecji nagrodzony został film "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego. Zagrał pan ojca, o uczucia którego walczy kilkuletni synek. Czy z dziećmi trudno się gra?
Z pewnością to ciekawe doświadczenie. Trudność polegała na tym, że byłem na planie jedynym aktorem zawodowym. Kamera polowała na chwile, które należało zarejestrować, bo mój mały partner Damian okazał się trudnym do okiełznania żywiołem. Ale warto było, bo wnosił do klimatu naszej pracy i filmu coś niezwykle czarownego. Zdarzyło mi się coś wyjątkowego-rola, w której poruszałem się na cienkiej granicy między graniem a byciem. Nie jest to łatwe, ale udział w powstawaniu takich projektów daje wiele satysfakcji. Wiedziałem, że Andrzej Jakimowski robi bardzo osobiste obrazy, a ja lubię pracować z reżyserami, którzy mają pomysł na film, obrazek w kadrze, tempo. Wszyscy daliśmy się ponieść sile jego zaangażowania. Dobrze pamiętam, że kiedy skończyły się pieniądze, a Andrzejowi brakowało kilku ujęć, by je nakręcić, jechaliśmy w nocy pociągiem do Wałbrzycha, spaliśmy w schroniskach - bo jemu bardzo na tym zależało. A najważniejsze na weneckim festiwalu było dla mnie nie to, że film dostał nagrodę, tylko że Włosi, których bardzo trudno namówić do żywszej reakcji, klaskali po filmie, bardzo serdecznie rozmawiali z nami po pokazie.
Wielokrotnie był pan asystentem przy powstawaniu spektakli teatralnych. Może przyszła pora na własną reżyserską wypowiedź?
Z jednej strony bardzo by mnie to interesowało, ale z drugiej odczuwam lęk. Kiedyś myślałem, że miejscem, w którym mógłbym spróbować swoich sił, będzie teatr. Ale przed dwoma laty zrezygnowałem z etatu w teatrze.
Dlaczego odszedł pan z Teatru Powszechnego, skoro wielokrotnie podkreślał, że jest on domem, zapleczem i najważniejszą polem aktywności?