Koncerty były rozproszone w czasie i przestrzeni, podobnie planuje swe imprezy większość polskich festiwali. Tylko starsi bywalcy pamiętają czasy świetności najważniejszego polskiego festiwalu jazzowego, kiedy przez pięć dni w Sali Kongresowej występowały sławy, na które czekało się cały rok. Według tamtych kryteriów, program tegorocznego Jazz Jamboree można by zmieścić w jeden wieczór.
Ale i tak organizatorom — Fundacji Jazz Jamboree należą się słowa uznania. Miesiąc wcześniej program nie był jeszcze pewny. W ostatniej chwili udało się uzyskać dofinansowanie z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Prezydencji Polski w UE.
Dziś na polskich scenach nie brakuje wielkich czy też ważnych dla historii jazzu muzyków. Tej jesieni można ich było posłuchać przede wszystkim poza Warszawą. We Wrocławiu wystąpił Sonny Rollins, w Bielsku-Białej Cecil Taylor, Pharoah Sanders i Tom Harrell. Gwiazdą Jazz Jamboree był niewątpliwie saksofonista, kompozytor David Sanborn z powodzeniem łączący w swej muzyce wszystko, co przyciąga tłumy. Co prawda, koncert jego tria z najlepszym dziś hammondzistą Joeyem DeFrancesco wypełnił klub Palladium, ale w porównaniu z tysiącami fanów, jakie oklaskują go np. na North Sea Jazz Festival w Rotterdamie, to znak, że popularność jazzu spada. Dlaczego? Nie ma go praktycznie w mediach, reklamy na billboardach i plakatach zawodzą. Jeśli ktoś chce informacji o koncertach, musi je sam znaleźć w Internecie.
A występ Davida Sanborna mógł się podobać praktycznie każdemu miłośnikowi muzyki. Saksofonista grał bardzo melodyjnie, ton jego instrumentu był wyrazisty, w dynamicznych utworach wręcz agresywny. W programie słychać było inspirację bluesem i rhythm and bluesem, jego trio z powodzeniem mogło akompaniować Rayowi Charlesowi.