Kiedy w piątkowy wieczór, mocno przygarbiony wszedł na estradę Filharmonii Narodowej, nie przypominał kogoś, kto ma za chwilę zawładnąć osiemdziesięcioma muzykami. Kiedy jednak dotarł na podium dyrygenckie, nastąpiła w nim przemiana. Trzeba zresztą mieć temperament i męską siłę, by zmierzyć się z tak wielkim dziełem jak VII Symfonia Antona Brucknera. Stanisław Skrowaczewski uczynił to z niezwykłą sprawnością.
Dyrygowanie bez przerwy przez ponad 70 minut to ciężka praca, wymaga fizycznego wysiłku i niesłychanej koncentracji. A do tego to akt twórczy, powstający na żywo. Od pierwszych jednak taktów początkowego Allegro, zagranych przez smyczki mocnym, a soczystym dźwiękiem, publiczność w Filharmonii Narodowej miała pewność, że to będzie autentyczna kreacja.
Bruckner to kompozytor lubiany przez Skrowaczewskiego, szczególnie. Do jego muzyki wraca nieustannie, tyle tylko, że ten skromny austriacki nauczyciel i organista, dla którego mistrzem i natchnieniem był Richard Wagner, komponował zadziwiająco potężne dzieła orkiestrowe. Symfonii Brucknera nie da się łatwo powielać na kolejnych estradach. Za każdym razem dyrygent rozpoczyna z nią przygodę od nowa.
W tym, co Stanisław Skrowaczewski zaprezentował z orkiestrą Filharmonii Narodowej, nie było ni krzty rutyny. Muzyka miała w sobie świeżość i dramaturgię. On zaś przeprowadził orkiestrę i słuchaczy przez gąszcz brucknerowskich motywów, pokazał, że czteroczęściowe dzieło ma klarowną konstrukcję i nic nie dzieje się w nim przypadkowo.
Pięknie zabrzmiała zwłaszcza część druga, w której Bruckner oddał hołd swemu mistrzowi. Skrowaczewski spowolnił tempo, ale zachował napięcie i wspaniałe oddał wagnerowski klimat. Przepełnione tragizmem było później Scherzo i jedynie w finale zabrakło bardziej wyrazistej kulminacji, która spuentowałaby całość, bo drobne niedokładności w grze orkiestrowej „blachy" przy tak ogromnej kompozycji są czymś absolutnie marginalnym.