Sausheela Raman to najlepszy dowód na to, że świata dzielić nie należy. Przyszła na świat w Europie, wychowała się w Australii, a w swej twórczości koncentrowała się głównie na tym, by przerzucić muzyczny pomost między Azją i Afryką. Z dobrym skutkiem, gdyż otrzymała od BBC3 nagrodę w kategorii World Music i otarła się o prestiżowe British Mercury Prize.
Trzy wydane w latach 2001 – 2006 płyty – „Salt Rain”, „Love Trap”, „Music For Crocodiles” – spotkały się nie tylko z uznaniem prasy, ale też ciepłym przyjęciem publiczności. Również tej warszawskiej. Susheela grała bowiem u nas trzy lata temu. 19 marca wróci na znaną już scenę Fabryki Trzciny wraz z producentem i gitarzystą Samem Millsem, ojcem jej sukcesu. Szykuje się jednak zupełnie inny występ. Artystka skoncentruje się bowiem na utworach z albumu „33 1/3” . Właśnie wydany w Polsce krążek ukazuje inne jej oblicze.
W 2006 r., po niekończącej się serii koncertów, wokalistka straciła głos. Odzyskiwała go w znoju, mając czas zastanowić się nad sobą, ale też nad muzyką. Doszła do wniosku, że sporo piosenek ma swoją własną siłę, z którą energia ludzka interferuje. I to przenikanie pozwala nam obserwować, interpretując numery innych, m.in. Dylana, Hendriksa, Reeda, Curtisa.
Kto da się złapać na porównania do Ayo, Souad Massi czy Angelique Kidjo, może się rozczarować. Matowy, niski, wręcz marudny głos buduje klaustrofobiczny nastrój. Melodie są gaszone, nim zapłoną na dobre, zachowano oszczędność środków wyrazu.
Ciężar bluesa czuć w każdym momencie. Potęguje go analagowe brzmienie. Z kalejdoskopu brzmień muzyki świata zostały za to głównie chórki i tętnienie tabli. I coś, na co Mills zwracał uwagę już wcześniej – południowoindyjska duchowość.