[b][link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,333122.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/b]
Po raz pierwszy w historii festiwal odnotował spadek frekwencji, za co można winić kryzys. Przyjechało mniej gości zagranicznych, Holendrzy zostali w domu, ale jak zawsze na najlepsze koncerty trudno było się dostać. Rekordy popularności ustanowili B.B. King i Erykah Badu, największa w tym roku gwiazda hołubionego tu r’n’b. Szczęśliwie w ciągu trzech dni odbywa się tu ok. 160 koncertów, jest w czym wybierać.
A jednak prawdziwego jazzu już nie ma, taką konkluzją można podsumować tę największą w świecie imprezę organizowaną pod dachem. North Sea ceniony był przez jazzfanów za prezentacje najciekawszych projektów głównego nurtu tej muzyki. Jednak kiedy brakuje Wayne’a Shortera, a Herbie Hancock występuje w duecie z klasycznym pianistą Lang Langiem i orkiestrą, mainstream grają już tylko weterani jak pianista Hank Jones.
Jeśli najważniejszymi wydarzeniami były koncerty B.B. Kinga, awangardowego niegdyś pianisty Cecila Taylora, Anthony’ego Braxtona, tria McCoy Tynera z Billem Frisellem i Johnem Scofieldem (dwie gitary i fortepian!), to można powiedzieć, że w jazzie dominują weterani wspierani przez średnie pokolenie muzyków.
A gdzie są młodzi? Współczesna scena jazzowa ma kłopoty z wylansowaniem nowych gwiazd. Trębacz Christian Scott jest jak jedna jaskółka, wiosny nie czyni. Gitarzysta Kurt Rosenwinkel dobiega czterdziestki. Nadzieje pokładane w europejskim jazzie spełzły na niczym. Skandynawski kwintet Jazzkamikaze emanuje energią, śmiało łączy jazz z rockiem, ale nie porwał wymagającej publiczności.