Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest w zasadzie banalna – nikt nas nie chciał. Ani Donald Trump, ani Wołodymyr Zełenski, ani liderzy państw europejskich, którzy uznali, że nie wnosimy wartości dodanej, a stanowimy niepotrzebny balast. Nie mamy opinii sojusznika, który jest gotów wraz z innymi państwami dać Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa.
Karol Nawrocki nie przekonał europejskich liderów do tego, by włączyć go do delegacji do Waszyngtonu
Zapewne nie pomogły deklaracje Karola Nawrockiego, że nie wpuścimy Ukrainy do NATO, a naszym priorytetem są „pełnoskalowe ekshumacje” na Wołyniu, ani też oświadczenia rządu, że w żadnym wypadku nie wyślemy polskich żołnierzy do misji stabilizacyjnej w Ukrainie. Mogliśmy zostać zaproszeni jedynie na drodze wstawiennictwa jakiegoś potężnego państwa. I rzeczywiście, prezydent Nawrocki został przez Donalda Trumpa zaproszony na spotkanie liderów głównych państw koalicji chętnych, nie przekonał jednak uczestników do tego, by włączyć go także do delegacji do Waszyngtonu.
Nie miejsce tu, by analizować, co poszło nie tak. Nie pomógł na pewno język stosowany przez Karola Nawrockiego do opisu działań Rosji. Np. w rozmowie z prezydentem Zełenskim mówił: „Rosja to państwo neoimperialne i kolonialne, rządzone przez zbrodniarza wojennego, jakim jest Władimir Putin”. Równie krytyczny wobec działań Rosji prezydent Finlandii Aleksander Stubb potrafi wyrazić to samo, podkreślając konieczność zatrzymania napastniczej wojny Rosji z Ukrainą. Warunkiem bycia przy stole jest używanie odpowiedniego, akceptowanego w dyplomacji języka, czego polskim politykom często brakuje. Dodajmy, że nie pomogły antyrosyjskie szarże ministra Sikorskiego, czego wyrazem jest zamknięcie rosyjskich konsulatów w naszym kraju.
Czytaj więcej
Kiedy cały świat z zapartym tchem obserwował, co wydarzy się 18 sierpnia w Białym Domu, my zostal...