Już wybór tytułów na premierę Opery Wrocławskiej był nieco ryzykowny. Dwa dzieła, które 120 lat temu podbiły świat, wzbudzając emocje – „Rycerskość wieśniacza" Pietra Mascagniego i „Pajace" Ruggiera Leoncavalla – wydają się zwietrzałe.
Czy mogą jeszcze bulwersować tragedie porzuconych kobiet, niewierność prowadząca do tragedii, zdradzeni mężowie zabijający kochanków swych żon, skoro żyjemy w czasach, kiedy niewierność prowadzi jedynie do rozstań i szybkich rozwodów.
Bohaterami obu oper są sycylijscy wieśniacy. Choć ich ubrania trzeba poddać tylko drobnym modyfikacjom, by wyglądały na współczesne, a miłość i zdrada dotykają każdego od tysiącleci, to jednak tym opowieściom z końca XIX wieku brakuje rzeczy podstawowej: życiowej prawdy.
Ta myśl natrętnie towarzyszyła mi, gdy oglądałem „Rycerskość wieśniaczą". Spektakl Waldemara Zawodzińskiego – reżysera i scenografa zarazem – ma wszystkie najlepsze cechy stylu inscenizacyjnego tego artysty: urodę i czystość plastyczną, piękne operowanie światłem, precyzyjnie prowadzony ruch w scenach zbiorowych. A jednak wszystko wydaje się sztuczne i pozbawione emocji, co wykonawcy zastygający w rozmaitych pozach zdawali się jeszcze bardziej uwydatniać.