Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Aleksandra Kreczkiewicz mieszkała przy Górczewskiej 45. 2 sierpnia do jej domu weszli Niemcy. Kazali mieszkańcom przenieść się do kamienicy naprzeciwko. Jej dom, tak samo jak sąsiednie, został spalony.
4 sierpnia Niemcy okrążyli kamienicę, w której przebywało kilkaset osób. Wydali polecenie opuszczenia domu. Na pytanie jakiejś pani, gdzie nas prowadzą, odpowiadają: „Z waszej winy giną niemieckie kobiety i dzieci, dlatego wy wszyscy musicie zginąć” – wspominała Kreczkiewicz. Nie miała wątpliwości, co się stanie. Na miejscu straceń słyszała jeszcze strzały, a potem straciła przytomność. Gdy się ocknęła, widziała, jak oprawcy dobijają rannych. Jej udało się uciec dzięki kłębom dymu, które osłoniły miejsce, w którym leżała. Kreczkiewicz składała swoje zeznania we wrześniu 1944 r., leżąc ranna w Podkowie Leśnej.
Żyjących do dziś świadków tamtych zdarzeń można policzyć na palcach. Wiesław Kępiński był 11-letnim chłopcem, kiedy cudem uratował się z egzekucji przy prawosławnej cerkwi. Jego rodzina – ojciec, matka, malutki braciszek, dorosły brat z ciężarną żoną oraz kilkadziesiąt innych osób – po wybuchu powstania ukryła się w piwnicach cerkwi. Rano 5 sierpnia w piwnicznych okienkach zobaczyli lufy karabinów. Gdy wyszli, okazało się, że szeregi żołnierzy z trzech stron odcinają drogę ucieczki, a naprzeciwko, na torach tramwajowych, stoi karabin maszynowy. Schwytanych ustawiono w rowie, tyłem do wału okalającego cmentarz. Niemcy przygotowali wszystko z precyzją i starannością. „Dziś i zawsze widzę dokładnie to, co się działo przy mnie w tych minutach, ale nie słyszę nic. Nie słyszę nawet siebie samego, jak proszę prowadzącego nas Niemca, żeby nas nie zabijał” – napisał po latach. Pamięta tylko, że matka powtarzała: „Zabiją nas, zabiją”. Zanim padły strzały, odwrócił się i wbiegł na wał. Kula trafiła go już na szczycie, dzięki czemu, gdy upadł, zsunął się na drugą stronę i dla oprawców stał się niewidoczny. Przeżył dzięki pomocy przygodnie napotkanych ludzi. Kępiński, po wojnie asystent Jarosława Iwaszkiewicza, swoją historię opisał trzy lata temu w książce „Sześćdziesiąty pierwszy”. Tytuł pochodzi od liczby zabitych, jaką wypisano na odsłoniętym w 2004 r. pomniku przy Wolskiej 140, w miejscu egzekucji przy cerkwi. W rzeczywistości rozstrzelano tam 60 osób. „Gdzie jest nieścisłość? Nie będę dochodził. Mogę się tylko cieszyć, że i mnie policzono, że mam swój pomnik – ale żyję” – napisał.
Zatarte ślady zbrodni
To, co w sierpniu działo się na Woli, można zrekonstruować tylko fragmentarycznie na podstawie świadectw osób, które przeżyły. Z wielu miejsc egzekucji nie uszedł z życiem nikt. Zachowały się jedynie wspomnienia o stosach trupów. Niemcy starali się zatrzeć ślady zbrodni, paląc ciała. W 1946 r. Warszawska Komisja Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchiwała świadków. Zeznania tych, którzy przeżyli, zostały spisane rzeczowo, urzędowo, formalnie. Szczegółowe w opisach zbrodni, pozbawione emocji.
Jedną z relacji złożyła harcerka Szarych Szeregów Wanda Łokietek-Borzęcka. 5 sierpnia z grupą koleżanek przebywała w szpitalu św. Łazarza przy Lesznie. Około godziny 18 na teren placówki wkroczyli Niemcy. Borzęcka była świadkiem, jak jedna z koleżanek – wiedząc już, że tego dnia zginął jej brat – prosiła, by Niemiec ocalił ją dla matki. „Błagałam, mówiąc cytuję: „Boże, co moja biedna mama powie, co się stanie, jak się dowie, że i ja nie żyję, ona skona z rozpaczy”. Biedna została wyprowadzona przez tegoż Niemca za mur, tam najprawdopodobniej wykorzystał ją, a potem przyprowadził szlochającą w to samo miejsce i strzelił tak niefortunnie, że żyła jeszcze, męcząc się straszliwie. Po jakimś czasie ten sam łotr dobił ją” – zeznawała Borzęcka. Jej udało się przeżyć, ponieważ uznano ją za zabitą.
Stefan Urlich, rocznik 1896, mieszkał przy ulicy Bema 56. Po sąsiedzku, pod numerem 54, mieściła się posesja nazywana od nazwiska właściciela – Kosakiewicza. Na domu, z którego wcześniej wysiedlono mieszkańców, pojawiła się flaga Czerwonego Krzyża, a przed nim stanęli na warcie esesmani. W tych dniach duże grupy ludności cywilnej kierowano w stronę Dworca Zachodniego. Urlich zauważył, że esesmani odłączają z pochodu dzieci, kaleki, staruszki, kobiety ciężarne i kierują ich do posesji Kosakiewicza. Przejeżdżając, widział w oknach twarze dzieci i starców. Dom wypełniony był po brzegi.